- Tytuł: List z 1947 roku
- Liczebność zbioru: 1
- Okres: 1945-1950
- Ofiarodawca: Marek Wenta
- Umieszczone w OSA: NIE
- Tytuł: Kolekcja Jolanty Wojtczuk-Czapiewskiej
- Liczebność zbioru: 14
- Okres: 1965 - 1976
- Ofiarodawca: Jolanta Czapiewska
- Umieszczone w OSA: NIE
- Tytuł: Z przepisami ruchu drogowego na TY
- Liczebność zbioru: 10
- Okres: 1965- 1978
- Ofiarodawca: Bożena Lipińska
- Umieszczone w OSA: NIE
- Tytuł: Kolekcja pana Krzysztofa Dudkowskiego
- Liczebność zbioru: 25
- Ofiarodawca: Krzysztof Dudkowski
- Umieszczone w OSA: NIE
- Tytuł: Lębork w obiektywie Henryka Sęka
- Liczebność zbioru: 25
- Autor: Henryk Sęk
- Okres: Po 1990
- Ofiarodawca: Henryk Sęk
- Umieszczone w OSA: NIE
- Tytuł: Krótki Zarys 50 lecia Sportu Związku Nauczycielstwa Polskiego Lębork 1953-2003
- Liczebność zbioru: 1
- Autor: Bolesław Bykowski
- Okres: 1953 - 2003
- Ofiarodawca: ZNP oddz.Lębork
- Umieszczone w OSA: NIE
Bolesław Bykowski
Krótki Zarys 50 lecia Sportu Związku Nauczycielstwa Polskiego Lębork 1953-2003
Już wcześniej pisałem, że MKS „Wiedza" Lębork z sekcjami: piłka nożna, bokserska powstała w październiku 1947 r., ażeby przekształcić się w 1949 roku w RS „Ogniwo" Lębork. W latach pięćdziesiątych (1954), za sprawą animatorów sportu młodzieżowego i nauczycielskiego kol. Czesława Pajewskiego, Józefa Libicha i piszącego, nastąpiło odrodzenie KS "Wiedzy", ale już przy Oddziale Zarządu ZNP Lębork z sekcjami piłki siatkowej, koszykowej i tenisa stołowego. Nauczyciele, miłośnicy sportu mieli możliwość uczestniczenia do dnia dzisiejszego w różnych imprezach sportowych, do szczebla centralnego włącznie, według kalendarza sekcji sportowej przy Zarządzie Głównym ZNP w Warszawie.
W latach 1960-1984 przewodniczącym sekcji sportowej przy Oddziale ZNP Lębork został wybrany kol. Czesław Pajewski, nauczyciel WF-u Szkoły Podstawowej nr 4 Między innymi to On opracował kalendarz imprez sportowych dla rodzin nauczycielskich, które startowały przez cały rok szkolny w kilkunastu dyscyplinach sportowych współzawodnicząc o miano najlepszego Ogniska ZNP w powiecie. Również On sam – Czesław – skupił wokół siebie aktyw sportowy nauczycieli wf pomagający mu realizować dyscypliny sportowe w kategorii kobiet i mężczyzn.
Podsumowaniem całorocznego współzawodnictwa sportowego był "bal nad balami" w SP 4 w Lęborku, gdzie wręczono dyplomy, puchary indywidualne i drużynowe dla najlepszych zawodników i drużyn "Ogniska". Tzw. "Duszą" balu sportowego było usportowione małżeństwo p.p. Ireny i Czesława Pajewskich. Opracowane przez nich konkursy dodawały atrakcji tej pięknej, niezapomnianej imprezie.
Sport łączy nauczycieli, pozwała zapominać o troskach i trudach dnia codziennego.
Po rezygnacji z funkcji przewodniczącego kol. Pajewskiego, funkcję tę pełnił krótko kol. Stanisław Feiner, kol. Danuta Kubicka, kol. Stanisław Prokopczuk, a dziś kol. T. Dubrowski organizując sporadycznie imprezy sportowe – piłka nożna, kosz, siatka, tenis stołowy.
W latach pięćdziesiątych (1954) za sprawą animatorów sportu młodzieżowego i nauczycielskiego - kol. Czesława Pajewskiego i piszącego – przy Oddziale Zarządu ZNP Lęborku powstaje sekcja sportowa (protokół zebrania, wrzesień 1954 r. LO Lębork) propagując rozwój sportu w ogniskach nauczycielskich; zaś w latach sześćdziesiątych (1964) nastąpiło odrodzenie MKS "Wiedza", ale już jako ZNP „Wiedza" przy Zarządzie ZNP Lębork. Między innymi pod nazwą ZNP „Wiedza" do dnia dzisiejszego firmuje uczestnictwo nauczycieli w imprezach sportowych na różnych szczeblach.
Niekwestionowanym absolutnie działaczem sportowym był – dziś już nieżyjący kol. Józef Libich, który był udzielającym się i bez reszty oddanym w różnych klubach sportowych i ich sekcjach. Był zawsze obecny tam, gdzie potrzebowano pomocy organizacyjnej:
- 1945 r. współzałożyciel ZZK KS "Kolejarz" Lębork – skarbnik;
- 1949 r. współzałożyciel KS "Ogniwo" Lębork - mierzący czas uderzając w gong na meczach bokserskich; 1
- 1964 r. współzałożyciel KS "Wiedza" Lęborku
- wspomagał prof. Stanisława Gołąba (Liceum Pedagogiczne typu wf Lębork) w organizowaniu zimowo-letnich obozów sportowych dla młodzieży;
- kierownik biura zawodów na imprezach sportowych, m.in. skrupulatnie nadzorował punktację poszczególnych dyscyplin sportowych na różnych szczeblach organizacyjnych; – opracował KRONIKĘ SPORTU LĘBORSKIEGO 1945-1986 r., z której do dziś korzystają działacze sportowi przy opracowywaniu referatów na obchody jubileuszy swoich klubów.
Kol. Józef Libich na równi kochał pracę (długoletni księgowy w Inspektoracie szkolnym i Liceum Pedagogicznym w Lęborku), rodzinę, jak i sport. Miał grono wielkich przyjaciół, z którymi spędzał swój wolny czas na przeróżnych imprezach (nie tylko sportowych).
Zmiana administracji województw w 1975 roku nie przeszkodziła w realizacji kalendarza imprez sportowych przyjmując formę festynów sportowych współzawodnictwa między Oddziałami ZNP miast woj. słupskiego. Był to wspaniały pomysł prezesa Okręgu ZNP kol. Danuty Jędrasik; potem tę pałeczkę przejęła kol. Prezes Halina Gessy ze Słupska.
Atrakcją dodatkową była realizacja programu imprez w plenerze (rybołówstwo, malarstwo, tańce, śpiewy chóralne) oraz dyscypliny sportowe – siatka, kosz, strzelectwo, tenis stołowy w zależności od warunków jakimi dysponował Oddział ZNP – organizator festynu sportowego. Finałem kończącym współzawodnictwo były zabawy oraz wręczanie dyplomów, pucharów, nagród rzeczowych za zwycięstwa indywidualne i drużynowe.
Sport integrował brać nauczycielską, przecież "przyszliśmy" w roku 1975 z województwa gdańskiego do słupskiego. Początek tej wielkiej przygodzie sportowej dał Jarosławiec – Lębork - Swieżyno k/Miastka.
Po 23 latach wracamy, ale już razem jako powiaty do woj. pomorskiego. Sądzę, że zmiana – po raz drugi – zmobilizuje aktyw sekcji sportowej przy Zarządzie Oddziału ZNP Lębork (jako powiat) pod batutą dzielnego prezesa kol. Jerzego Repińskiego i nawiąże do dawnych tradycji, a być może do jeszcze lepszych i atrakcyjniejszych form czynnego wypoczynku nauczycieli, do których przyłączam się jako emeryt.
Po kol. Tadeuszu Dubrowskim , który próbował nawiązać do dawnych tradycji sportowych Oddziału ZNP sekcji sportowo-kulturalnych, zorganizował kilka imprez, ale komplikacje zdrowotne nie pozwoliły dalej kontynuować rozpoczętego dzieła – a szkoda. Schedę – rok 1975 przejął za namową prezesa Oddziału kol. Jerzego Repińskiego społecznik kol. Roman Rzoska emerytowany nauczyciel wychowania fizycznego z krwi i kości uzdolniony w podwójnej grze – w tenisa stołowego oraz na akordeonie i organach stąd też za namową kierowniczki Klubu Nauczyciela kol. Felicji Bykowskiej, społecznik wyraził zgodę akompaniować Mini Belferkowi – śpiewającym zapartym tchem na "wysokim C" emerytowanym nauczycielom, uzupełniającym programy uroczystościom w Klubie, nauczycielom emerytowanym sekcji Wilno-Grodno-Lwów, emerytom SP 4, emerytom i rencistom w Klubie przy ul. Sienkiewicza prezesom Oddziału Zarządu Ognisk, Komendzie Harcerstwa – seniorom w Lęborku.
Pasjonata gry w tenisa stołowego kol. Roman Rzoska zorganizował turniej w ZSMech. Dla nauczycieli Ognisk w liczbie około 20 członków kobiet i mężczyzn. Przy herbacie i kawie puchary i dyplomy wręczali prezes Zarządu Oddziału kol. Jerzy Repiński i piszący.
Za przykładem tenisa stołowego, zgłosili swój akces zorganizowania mistrzostw w ko metce Szkoła Podstawowa nr 8.
Już wcześniej brydżyści reprezentowali nasz Oddział w VI Mistrzostwach ZNP brydża sportowego w Grudziądzu, zajmując czołowe miejsca w Polsce, ale w roku 2002 prześli sami siebie w składzie:
Kazimierz Gierulski, Bogumił Kozłowski zajęli pierwsze miejsce - "Chwała zwycięzcom, niech żyją pokonani"- Oby takich imprez i sukcesów było coraz więcej.
Dziękujemy "BOLO" Bolesław Bykowski
- Tytuł: „On ma być nauczycielem. Cząstka pracy w 47-leciu stażu".
- Liczebność zbioru: 1
- Autor: Bolesław Bykowski
- Ofiarodawca: ZNP oddz.Lębork
- Umieszczone w OSA: NIE
Bolesław Bykowski
" On ma być nauczycielem.
Cząstka pracy w 47-leciu stażu".
Życie moje, to tak jak w piosence „Owe dni wspominać będziesz, nie zapomnisz owych dni". Będąc jednym z pierwszych absolwentów, po 10-miesięcznym kursie Liceum Pedagogicznego w Lęborku ze świadectwem dojrzałości (Nr 20A z dnia 30 lipca 1948 r.), zostałem skierowany nakazem pracy do Paraszyna, gm. Rozłazino, pow. Lębork przez inspektora szkolnego p. Zygmunta Wyckiego (poinformował mnie, że mam się zgłosić u kierownika szkoły p. Antoniego Gackowskiego w Rozłazinie). Po rozmowie z inspektorem wróciłem do Liceum Pedagogicznego, aby pożegnać się z kolegami. Okazało się wówczas, że Kazimierz Hilla, uczeń kl. III oraz zawodnik naszej szkolnej drużyny SKS - LP (piłka siatkowa), mieszka w Rozłazinie na plebanii kościoła, gdzie jego ojciec jest organistą. Tak też do Rozłazina wybraliśmy się razem. Po krótkiej dyskusji i skonsumowaniu podwieczorku w domu u p. Hillów, Kazik odprowadził mnie 0,5 km wskazując trasę 7 km do Paraszyna. Żegnając się z akcentem wypowiadał słowa: „Trzymaj się prawej strony lasu. Nie zbaczaj, a dojdziesz do celu". Rozeszliśmy się, jednakże po czasie jeszcze raz odwróciłem się, ale Kazika już nie widziałem.
Na piątym kilometrze (być może), kiedy odpoczywałem zobaczyłem orne pola, łąki oraz dym unoszący się zza lasu, a opodal gospodarza bronującego jednym koniem połać pola. Pozdrowiłem go: Szczęść Boże, odpowiedział: Bóg zapłać. Ośmielony zapytałem: Czy daleko do Paraszyna, do szkoły? Wyjaśnił, że czeka mnie jeszcze dalsza wędrówka: 1,5 km do Paraszyna, a do szkoły 2,5 km. Jednakże pomagając mu wrzucić brony i swoją walizkę na wóz w dalszą moją „podróż życia" wyruszyliśmy już razem. Podczas jazdy dowiedziałem się, że szkoła jest spalona. Aktualnie gmina przygotowuje szkołę w budynku tzw. pocelnym po „Granschucie" (przed wojną przebiegała tu granica polsko-niemiecka). Na rozmowie czas szybko przeleciał, gdy zatrzymaliśmy się na mostku rzeki Łeby obok posesji sołtysa Józefa Kleiny i żony jego Heleny, którzy pracowali przy drewnie na opał. Kiedy zszedłem z wozu i podziękowałem woźnicy (jak się później okazało p. Bulmanowi, którego dziecko uczęszczało do szkoły) sołtys na mój widok podniósł głowę i patrząc na mnie oraz swoją żonę radosnym głosem powiedział: „Zdrzy białka szkony idze". Przestali pracować, zaprosili do wnętrza domu, gdzie panował półmrok i zapalili – ku mojemu zdziwieniu – lampę naftową. Na płycie żelaznej kuchni w żelaznym garnku unosiła się para ciepłej wody. Szybko się umyłem słysząc głos gospodyni zapraszający do stołu. Byłem głodny, zmęczony po tak długiej marszrucie i mnogości wrażeń. Kolację jednakże pamiętam z detalami – chleb, masło swojskie, tzw. zimne nóżki („zilz"), ogórkowe pikle i pytlowana szynka suszona w piecu po wypieczonym chlebie oraz kawa z mlekiem. Była to wprost uczta po internackim jedzeniu dająca zapomnienie o lampie naftowej.
Paraszyńska pierwsza noc wydawała się być jedną z najdłuższych w mym życiu. Nie mogłem zasnąć. Myślałem o szkole: „Jak wygląda? Jaka jest?". Obok mnie leżał sołtys, który owej nocy nie był skory do rozmowy. Był bardziej tajemniczy i nieufny. Ja jednak, czując się bardzo niepewnie i samotnie zacząłem się mu jednak zwierzać – Urodziłem się w Tarnopolu, ojciec mi zmarł w 1940 r., gdy miałem 12 lat. Brat mój Eugeniusz mając 18 lat został żołnierzem I Dywizji im. Tadeusza Kościuszki i szturmował Berlin, a ja mając 16 lat chciałem bardzo walczyć. Przekroczyłem granicę w Rawie Ruskiej i w Lublinie w oddziale gospodarczym przy sztabie generała Berlinga robiłem buty na front, a wieczorami chodziłem na kurs szoferski. Moja matka Olga była bardzo odważną kobietą. Na podstawie numeru poczty polowej z Tarnopola do Międzylesia pod Warszawą dotarła na front do ziemianki brata Eugeniusza. W drodze powrotnej odwiedziła mnie w Lublinie błagając, żebym nie szedł na front, mówiąc: A jak Gieniu zginie z kim ja zostanę?
Sołtys się ożywił, zaczął opowiadać o Paraszynie, o napływowej ludności kaszubskiej z pobliskiego Tępcza, o miejscowej ludności niemieckiej w Łówczu Dolnym, Średnim i Górnym. O tragedii w pobliskim lesie, gdzie właściciel majątku zamieszkujący XVIII-wieczny dworek – p. Kobus – w obawie przed represjami ze strony Armii Czerwonej uśmiercił żyletką trzy córki, żonę i siebie. Poderżniętego 16-letniego syna Heinza Kobusa sowieci odratowali, jednak na jego szyi pozostała wielka szrama (Uczyłem go na kursie dla analfabetów).
Rano, po śniadaniu, sołtys zaprzągł jednokonny powóz i udaliśmy się w kierunku Porzecza. Jechaliśmy równolegle z prądem malowniczej pradoliny rzeki Łeby, gdzie lodowiec ukształtował rzeźbę krajobrazu po obu stronach rzeki o znacznych wysokościach. Po lewej stronie drogi minęliśmy zgliszcza byłej pięknej szkoły, z prawej strony wzgórze – miejsce, gdzie stoi krzyż i miejsce egzekucji rodziny Kobusów oraz wzgórze, gdzie już podczas nauki demonstrowałem zjazdy na nartach.
Po przejechaniu 100 metrów stanęliśmy przed budynkiem „pocelnym", przyszłą szkołą. Widok, który przed nami się roztaczał nie był przyjazny... Cztery ściany i zdewastowana podłoga – przyszła szkoła, w której brakowało nie tylko okien i drzwi. Ale to nas, a przede wszystkim mnie, nie zniechęciło. Już na miejscu udało nam się załatwić woźnego do opieki nad przyszłą szkołą p. Michała Miotka, człowieka z wielodzietną rodziną. Nie ukrywam, że dla mnie był to początek dalszych perypetii lokalowych.
Za rzeką idąc lasem do szkoły, w miejscowości Tępcz mieszkał p. Józef Wąsiewski z żoną lwowianką która pokrzepiła mnie na duchu i wspólnie wyrazili zgodę na dwutygodniowy mój pobyt u nich – wraz z wyżywieniem – do czasu wyremontowania pomieszczeń przy szkole u państwa Bobkowskich.
Jadąc później do gminy (Rozłazino) w Nawczu załatwiliśmy u kierownika szkoły p. Jana Wolskiego (dr pedagogiki, wykładowca PAP w Słupsku w latach 60) ławki szkolne, które zobowiązał się dostarczyć do Porzecza. W gminie zastaliśmy wójta p. Stefana Gabrysia. Po wypowiedziach można było zorientować się, że jest sympatycznym, odpowiedzialnym i słownym człowiekiem (m.in. w przeciągu dwóch dni wstawiono okna i drzwi w szkole). W Rozłazinie tegoż dnia, na rachunek gminy, zakupiliśmy lampy, naftę, szczotki, szufelki, materiały kancelaryjne dla kierownika szkoły. Po tak intensywnym dniu, wracając do Tępcza, na twarzach naszych można było odczytać wielkie zadowolenie z załatwionych spraw. Zwłaszcza widać to było wyraźnie u sołtysa. Był to wyskoki, przystojny mężczyzna około 30 roku życia, żonaty i mający pięcioletnią córkę. To on pierwszy zaczął darzyć mnie wielkim zaufaniem i szczerze zwierzył mi się, że jestem czwartym nauczycielem, który tu pozostał. Również opowiedział mi (jak ja to uczyniłem wcześniej) część swojego życia dotyczącego okresu wojny, m.in., że był on zwerbowany do Wermachtu, walczył pod Stalingradem przeżywając piekło wojennej pożogi.
Dnia 15 września 1948 roku zebrały się dzieci w klasie. Było ich 37. Rocznikami podzieliłem je na oddziały o klasach łączonych I-II, III-IV a jedna z dziewczynek – Aniela Miotk – „tworzyła" klasę piątą. Założyłem arkusze ocen, podałem plan godzin. W ten sposób rozpoczęły się pierwsze dni nauki.
Uczyłem dzieci polskie, kaszubskie i niemieckie. ...A przecież te kaszubskie to też polskie. Początkowo były widoczne podziały, ale z czasem zanikły. Zabawy, wycieczki, zawody sportowe zatarły różnice. Ukonstytuował się Komitet Rodzicielski. Przewodniczącą została wybrana żona leśniczego p. Irena Wąsiewska, która dobrała sobie zastępcę i skarbnika. Postanowiono ogrodzić szkołę. Leśniczy p. Józef Skrzypkowski wskazał woźnemu, które sosny można ściąć; sztachety wyrobił młynarz p. Kreft z Dolnego Łowcza, a gwoździe dostarczyła gmina. Wspólnie zbudowaliśmy płot okalający szkołę i dzięki temu dziki z pobliskiego lasu nie miały wstępu na jej teren. Część ogrodzonego terenu wykorzystałem na budowę skoczni w dal, równoważnię i słup do wspinania się. Była to alternatywa na brak sali gimnastycznej.
W listopadzie tegoż roku wizytował szkołę inspektor szkolny p. Zygmunt Wycke, który był (nie chwaląc się) podbudowany moją postawą. Był on na lekcji języka polskiego w kl. I, kiedy wprowadzałem literkę „d" poglądowo i analitycznie na narysowanym na brystolu rysunku. Uczyłem wówczas wszystkich przedmiotów, łącznie z religią. Po omówieniu pracy organizacyjnej i dydaktyczno-wychowawczej szkoły zobowiązał mnie do zorganizowania: kursu dla analfabetów, klasy siódmej dla pracujących oraz biblioteki dla młodzieży i dorosłych. Po obiedzie, przygotowanym przez moją matkę Olgę, inspektor szkolny został odwieziony powozem konnym na stację kolejową do Strzebielina.
Wspomniałem o matce Oldze, która transportem repatriacyjnym została skierowana do Bytomia, a na mój list – pod koniec września – zareagowała, tak jak każda matka. Przyjechała do mnie, do Paraszyna. Przyznaję, że płakała rzewnymi łzami na widok tego co zastała w Paraszynie, jednakże rozumiała co w obecnych czasach znaczył nakaz pracy. Chciałbym zaznaczyć w tym miejscu, że do szkoły należała łąka i ziemia, której część dzierżawił jeden z miejscowych gospodarzy. W zamian za dzierżawę przekazał mojej matce do hodowli kurczaki, gęsi i prosięta. Natomiast wójt gminy za to, że zorganizowała Koło Gospodyń Wiejskich i zabawy w dworku dla miejscowej ludności w nagrodę przekazał Jej kozę z koźlętami. Na nudy nie było czasu zwłaszcza, że dochód z zabaw wykorzystywany był na wycieczki do Gdyni, Malborka, a z czasem i do Warszawy.
Zgodnie z zaleceniami inspektora zorganizowałem kurs dla analfabetów i 42 osób w wieku 16-60 lat, który odbywał się przy lampach naftowych trzy razy w tygodniu od godz. 18 do 20. Uczyłem liter oraz rachunków. Zachęcałem do nauki poprzez inscenizowanie wybitnych utworów klasyki polskiej (m.in. „Balladynę", „Świteziankę", „Gospodarz to ja"). Po przedstawieniach, wspólnie z Komitetem Rodzicielskim, organizowaliśmy w szkole zabawy taneczne, z których dochód przeznaczony był na organizowanie wycieczek dla młodzieży szkolnej do Gdyni, Gdańska, Sopotu.
Pewnego dnia otwierają się drzwi szkoły, a w drzwiach stoją członkowie Powiatowej Komisji do spraw walki z analfabetyzmem z jej przewodniczącym Antonim Korczem (wcześniejszym moim nauczycielem) – zawodnik i sędzia piłkarski – wspaniałym erudytą o bogatej wyobraźni i fantazji. To on przemawiał do kursantów, a oni słuchali go z zapartym tchem. Tegoż dnia wszyscy wychodzili ze szkoły z zadowoleniem, i słuchacze-kursanci, i wizytatorzy.
Szkoła nawet przy lampach naftowych była ogniskiem nauki, kultury i zabawy. Dowodem tego były Jasełka, których wykonawcami była starsza i młodsza młodzież. To Jasełka integrowały zróżnicowane społeczeństwo, o którym już wcześniej wspominałem.
Miłym akcentem zakończyły się Jasełka 1948 r. Do naszego pokoju, który był jadalnią, sypialnią, kancelarią i biblioteką, wkroczyli Kaszubi – mężczyźni w ilości około 12 – i mojej matce Oldze wręczyli mikołajkowe upominki w postaci słoniny, kiełbasy, masła, chleba oraz... skarpet itp. Z woźnym – w tym czasie – gasiliśmy lampy, zamykaliśmy klasę. Później, wchodząc do pokoju, ku mojemu zdziwieniu zobaczyłem radosne twarze mężczyzn i sołtysa, który w imieniu rodziców powiedział: „Szkolny Ty je nasz".
Na wiosnę 1949 roku miejscowi gospodarze przygotowali glebę pod zakontraktowany len, a ja nauczyłem się przy nich kosić kosą łąkę. Rewanżowałem się im pisaniem podań, próśb do gminy i powiatu.
W gminie Rozłazino zostałem wybrany na przewodniczącego LZS. Organizowałem imprezy propagandowe w piłce nożnej pomiędzy LZS - KS "Ogniwo" Lębork (w drużynie, w której grałem) oraz pokazowe wałki bokserskie z udziałem ucznia Ignacego Nawrockiego – późniejszego trenera młodzieżowej kadry narodowej Polski. Sukcesem zakończyła się organizacja ZSL, natomiast fiaskiem Spółdzielnia Produkcyjna. Być może słusznie, gdyż w latach pięćdziesiątych rozpadły się jedyne dwie Spółdzielnie w Bukowinie i Garczegorzu.
Z zabawniejszych wspomnień pozostał w mej pamięci wyjazd do Rozłazina po zakup mięsa na kartki. Niestety zastałem zamknięty sklep, udałem się więc na plebanię do proboszcza księdza Michała Fuglewicza, który wręczył mi 38 katechizmów do nauczania religii, w tym jeden dla mnie, a mą zmartwioną twarz rozjaśnił lampką smacznego wina i trzema kilogramami mięsa, mówiąc: Jeśli ci zabraknie... przyjeżdżaj!"
Zarówno do Związku Nauczycielstwa Polskiego, jaki do kasy zapomogowo-pożyczkowej zapisałem się w październiku 1948 r., czyli równo pięćdziesiąt pięć lat temu, pełniąc różne funkcje społeczne.
Pierwszą pensję nauczycielską otrzymałem w grudniu 1948 roku za cztery miesiące (licząc wstecz). Natychmiast z matką Olgą udaliśmy się do Wejherowa, żeby się chociaż częściowo ubrać. Wojna strawiła nam wszystko. Rozpoczynaliśmy powojenne życie od zera. Wakacje letnie oraz ferie zimowe w okresie trzech lat pracy w Porzeczu wykorzystywałem na doskonalenie zawodowe, m.in. na kursach centralnych z zakresu wychowania fizycznego i sportu, jak również pracowałem jako wychowawca kolonijny.
Dziś z przyjemnością spotykam uczniów lub rodziców, których uczyłem m.in. w Porzeczu: płk Marynarki Wojennej Józefa Wąsiewskiego, panią Halinę Pruską z domu Treder (ekonomistka) oraz jej dzieci /LO w Lęborku/ – Mariolę Pruską archeologa i byłą koszykarkę MKS-u Lębork oraz Jarosława Pruskiego (AWF Gdańsk), którego młodzieńcze fascynacje sportem, a przede wszystkim piłką siatkową przerodziły się w zawodową pasję życiową oraz mgr inż. leśnika Antoniego Licała (sędzia piłkarski).
W odległym, jak dla mnie, Porzeczu nie byłem osamotniony. Przyjeżdżali, współczuli i dodawali otuchy ludzie, z którymi zakładałem MKS „Wiedza" Lębork – mgr Albert Staniszewski, inż. Bonifacy Przybyła; koledzy z młodszych klas, z którymi grałem w drużynie: Kazimierz Hilla, Eugeniusz Burzycki; praktykanci m.in. Henryk Śpiewak, Klemens Derkowski oraz mgr Stanisław Gołąb – wielki mój przyjaciel, który pełniąc funkcje inspektora wychowania fizycznego i sportu w Inspektoracie Szkolnym w Lęborku skierował mnie w roku szkolnym 1951/52 na Wyższy Kurs Nauczycielski z zakresu wychowania fizycznego do Wrocławia.
O trzyletniej pracy 20-letniego nauczyciela w nowo założonej – od podstaw – szkole w Porzeczu napisałem sporo dlatego, że była to szkoła mego nowego, powojennego życia w nieznanym środowisku – Kaszubów. Uczyłem dzieci i ich rodziców, którzy byli mi za to wdzięczni i bardzo życzliwi. Opuszczając ich i Porzecze, udając się do Wrocławia, płakali.
Kiedy ponownie, w lipcu 1998 roku, odwiedziłem moją pierwszą założoną szkołę bardzo się ucieszyłem, gdyż ujrzałem zadbany obiekt. Powstało tu Leśne Schronisko „Łowców Przygód" - miejsce wypoczynku dzieci i młodzieży.
- Tytuł: Józef Kwiek - najlepszy lęborski szewc
- Liczebność zbioru: 5
- Umieszczone w OSA: NIE
Józef Kwiek
Józef Kwiek urodził się 5.04.1928 r. w Sokołowie Podlaskim niedaleko Siedlec w rodzinie szlacheckiej. Bardzo wcześnie, bo wieku już 6 lat stracił ojca i niedługo później również ukochaną matkę. Miał dwóch braci i jedną siostrę.
Po śmierci rodziców wychowywali go krewni. W bardzo młodym wieku został oddany do nauki zawodu. Jego profesją stało się szewstwo. W czasie wojny jako kilkunastoletni chłopiec włączył się w czynny opór przeciwko hitlerowskiemu okupantowi. Należał do Armii Krajowej. Miał pseudonim „Rudy”. Do końca życia rzadko opowiadał o tamtych bardzo trudnych, niebezpiecznych, ciężkich czasach i wydarzeniach, które wywarły na nim ogromne piętno.
Nasz wspaniały Ojciec i Dziadek przez większość swojego życia był rzemieślnikiem i prowadził usługowy zakład szewski. Zajmował się naprawą i wyrobem obuwia skórzanego. Przez długie lata swojej sumiennej pracy doszedł do perfekcji w swoim zawodzie, a Jego wyroby były słynne nie tylko w Lęborku ale i na całym Pomorzu. Słynny był z solidnych, trwałych i mocnych wyrobów. Był członkiem Cechu Rzemiosł Różnych w Lęborku. Wielokrotnie zasiadał w jego władzach, reprezentował na różnych uroczystościach. Pełnił również społeczne funkcje ławnika sądowego. Za zasługi w działalności społecznej został odznaczony m.in. Złotym Krzyżem nadanym uchwałą Rady Państwa, Złotym Krzyżem Zasługi im. Jana Kilińskiego za Zasługi dla Rzemiosła Polskiego, odznaką za zasługi dla województwa słupskiego. Wykształcił wielu pracowników.
Józef Kwiek miał żonę Stefanię z d. Choszcz, z którą wychował 4 córki. Stefania Kwiek była wspaniałą matką, żoną, przyjaciółką i sąsiadką. Doczekał się 7 wnucząt. Rodziny założone przez córki Józefa i Stefanii rozwijają się owocnie dalej i w większości zamieszkują Lębork.
Przez całe życie starał się zapewnić swoim dzieciom godziwe życie. W życiu rodzinnym odznaczał się skromnością, dużą pracowitością i był gotowy zawsze się poświęcić.
Pamiętamy go jako człowieka – Ojca pełnego godności, mocnego, silnego, odważnego, wytrwałego, koleżeńskiego, z wielkim poczuciem humoru. Do dziś pamiętamy Jego mądre spostrzeżenia, rady, złote myśli i wiersze tworzone na ważne okoliczności. Cechowała go również cierpliwość, łagodność, opanowanie i umiejętność załatwienia wielu spraw. W razie potrzeby potrafił wyrazić swoje rozsądne stanowisko zawsze szanując jednocześnie zdanie innych. Był honorowy, sprawiedliwy, szlachetny i opanowany. Był również wymagający od siebie, dotrzymujący słowa, prawdziwy towarzysz, wspaniały Ojciec, na którego zawsze można było liczyć. Taki pozostanie w naszej pamięci.
Do końca swojego życia mimo wielu poważnych chorób brał czynny udział w życiu zawodowym, społecznym i religijnym. Zawsze chętnie uczestniczył w budowaniu ołtarzy na Boże Ciało, a w licznych uroczystościach brał udział w Poczcie Sztandarowym.
Po śmierci został pochowany w grobowcu rodzinnym obok żony, która umarła 12 lat wcześniej. W żalu i smutku pozostawił rodzinę i przyjaciół.
Kochamy, pamiętamy i wspominamy go często.
Rodzina
- Tytuł: Notatki p.Jerzego Krupy
- Liczebność zbioru: 4
- Autor: Jerzy Krupa
- Okres: 1951-1960
- Ofiarodawca: Jerzy Krupa
- Umieszczone w OSA: NIE
Pan Jerzy Krupa, kolejarz, przysłał nam swoje notatki dotyczące sportu w Lęborku.
Dziękujemy.
- Tytuł: Boże Narodzenie.W domu.
- Liczebność zbioru: 7
- Okres: 1945-1950
- Umieszczone w OSA: NIE
- Tytuł: Mikołaje i choinki.Przedszkola, szkoły, zakłady pracy
- Liczebność zbioru: 19
- Ofiarodawca: różni, wielu
- Umieszczone w OSA: NIE
- Tytuł: Tadeusz Dampc - sędzia tysiąca meczów.
- Liczebność zbioru: 2
- Okres: 1976 - 2011
- Umieszczone w OSA: NIE
Po wojsku w 1976 r. zatrudniłem się jako kierowca ZKM w Lęborku. Przy tak wielogodzinnej siedzącej pracy potrzebowałem ruchu, postanowiłem więc zostać sędzią piłkarskim. Po odpowiednich egzaminach w Słupsku, 9 kwietnia 1981 roku zapisano mnie na listę sędziów Związku Piłki Nożnej. Otrzymałem legitymację z nr 7/81.
Moimi nauczycielami byli sędziowie – p. Ryszard Górny i p. Zygmunt Zborowski, który pracował w PKP Lębork, w parowozowni. Najczęściej tam chodziłem, bo pan Zborowski pomagał mi na początku wypełniać sprawozdania pomeczowe.
Mój pierwszy mecz, jeszcze w kwietniu, odbył się w Słupsku na Zielonej. Miele zaskoczony byłem, gdy po tym meczu zapłacili mi 70 zł wynagrodzenia za sędziowanie, dotąd myślałem, że pracuję społecznie.
Na mój drugi mecz, tym razem w Kępicach, pojechałem tydzień później. Pojechałem tam moim motocyklem SHL, 80 km w jedną stronę. Myślałem , że jadę na linię, ale na miejscu okazało się, że jestem sam. Grali juniorzy Gryf słupski z garbarnią Kępice. To był mój pierwszy samodzielny mecz. Gwizdek pożyczył mi trener Gryfa Słupsk.
Żona uszyła mi spodenki, do czarnej koszuli przyszyła biały kołnierzyk i tak miałem swój pierwszy strój sędziowski. Po pół roku sędziowania otrzymałem w nagrodę od PZPN oryginalny strój. Służył mi bardzo długo, ale następne już musiałem kupować sobie sam.
Sędziowałem 30 lat.( byliśmy wtedy w województwie słupskim). Żona Mirosława z trójką moich synów mało kiedy w soboty, niedziele, a nawet w środy widywała mnie w dzień w domu. ponieważ cały czas pracowałem zawodowo, prosiłem o mecze blisko Lęborka. Zdarzało się, że załatwiałem z kolegami zastępstwo za kierownicą. Wyskakiwałem na trzy godziny i wracałem za kółko.
Po odejściu moich nauczycieli na sędziowskie emerytury dłuższy czas byłem jedynym sędzią w Lęborku, ale tu mogłem sędziować jedynie sparingi Pogoni przed sezonem lub mecze dzieciaków Sędziowałem będąc głównym Bytów, Słupsk, Miastko, Człuchów i we wszystkich gminach, gdzie były drużyny.
W latach 90.pojechałem raz sędziować do Potęgowa. Na miejscu okazało się, że jest to turniej żeńskich drużyn. Boisko dla nich było mniejsze, mecze trwały 2 x 30 min. a ja, jako sędzia główny poprowadziłem wojewódzki turniej kobiet, o Puchar Pomorza.
Gdy w roku 1984 był słynny zjazd caravaningu w Łebie, sędziowałem tam na boisku przy Brzozowej mecz towarzyski Polska – Niemcy. Wymyślono taki turniej, w którym drużyny piłkarskie tworzyli „karawaniarze” reprezentujący państwa, które uczestniczyły w zlocie. Zbieranina z jednej i z drugiej strony. Trwały mecze, było dużo emocji, aż doszło do meczu Polska – Niemcy. Sąsiedzi zza Odry byli naprawdę dobrzy więc oczywiście nasi bardzo szybko zaczęli przegrywać. Do przerwy było 4 :1. Zawodnicy wymieniali się to po jednej, to po drugiej stronie- nie było ograniczeń, wszak to miała być zabawa. W pewnym momencie Polacy zaczęli strzelać gole, jedne po drugim. Wygraliśmy 6 do 4. A skąd ten cud ? Otóż w tym czasie w Łebie na zgrupowaniu była drużyna Stali Mielec. Początkowo tylko kibicowali turystom, ale uznali, że konieczne jest wsparcie naszych. Stopniowo wymieniani byli na boisku z turystami, aż grała prawie cała drużyna! Niemcy „ gryźli trawę z wściekłości” ! Za bardzo tym nie chwaliliśmy się….
Prowadziłem też mecze na Kaszubach, w Przodkowie czy w Luzinie. Sam jestem Kaszubą urodzonym w Mirachowie koło Kartuz, znam język kaszubski. Gdy zawodnik krzyknął do kolegi: Lun, kopij do mnie bal (Leon, podaj piłkę), było mi lekko na sercu. Byłem wśród swoich !
Któregoś dnia miałem zawody w Maszewie, moim sędzią bocznym był późniejszy wojewoda słupski Andrzej Szczepański. Przywiozłem tam żonę z synami. Moja żona zabrała ze sobą maszynką gazową i ugotowała obiad, bym w przerwie mógł zjeść. W tych zawodach miałem wyjątkowo długą „przerwę obiadową” całe 40 minut, ponieważ zawodnik z Maszewa niefortunnym ślizgiem złamał nogę swojemu koledze z drużyny. Zanim przyjechało pogotowie, zjadłem obiad, pan doktor Zbrożek z Lęborka zabrał zawodnika do szpitala a ja dokończyłem zawody.
Sędziowałem mecz, kiedy lęborscy samorządowcy ( wtedy burmistrzem miasta był Jan Przychoda ) zaprosili do nas polityków z Gdańska. Kapitanem drużyny TVP Gdańsk był Donald Tusk, wówczas wicemarszałek senatu.
W latach 90. jako jedyny sędzia gwizdałem turnieje na tak zwanej „mączce” na stadionie Mechanika. Organizatorami zawodów byli p. Ryszard Rozwadowski – prowadził drużynę nauczycieli Mechanika – oraz Zbyszek Nastały, niezastąpiony sędzia stolikowy, który prowadził grafiki zawodów i tabele pomeczowe. Mecze były nadzwyczaj zacięte, miałem dużo pracy, były emocje, kartki dawałem żółte a nawet czerwone. Po którymś turnieju na tym boisku wychodzę w stroju sędziowskim, bo dokumenty i ubranie miałem w samochodzie, a samochód ukradziony. Po dwóch miesiącach otrzymałem telefon z gdańskiej policji: złodziej miał i moje dokumenty i mój samochód Tak odzyskałem auto w Chełmie Pomorskim, gdzie byłem w wojsku pół roku na szkółce.
W 2000 roku dostałem od PZPN puchar za sędziowanie na 1000 meczach. Oficjalnie przez te 30 lat przegwizdałem 1091 meczy – kiedyś chciałem przeliczyć to na godziny i kilometry przebiegane po boiskach.…A tu trzeba dodać, że w tych 1091 meczach nie ma policzonych turniejów halowych i tych na mączce w Mechaniku, ani sparingów przed sezonem, ani tych z dzieciakami.
Przez trzy lata sędziował ze mną syn Rafał. Najpierw był zawodnikiem, sędziowania uczył się przy mnie. Któregoś dnia obaj sędziowaliśmy w miejscowości Kołczygłowy. Tuż przy boisku był cmentarz, akurat szedł pogrzeb. Na czas wejścia na cmentarz przerwałem zawody, by uszanować zmarłego i rodzinę. Uważałem, że tak trzeba było.
Przygodę z piłką nożną zakończyłem 21 marca 2011 roku - ze względu na zdrowie. Po drodze wyszkoliłem wielu młodych sędziów, przekazując im m.inn. moje bogate, 30-letnie doświadczenie. Ostatnia moja sędziowska legitymacja nosiła numer 11/276.
- Tytuł: Kolekcja Ewy Naczke
- Liczebność zbioru: 17
- Okres: 1965 1978
- Ofiarodawca: Ewa Naczke
- Umieszczone w OSA: NIE
- Tytuł: Kolekcja Ewy Obuchowicz
- Liczebność zbioru: 14
- Okres: 1948 - 1962
- Ofiarodawca: Ewa Obuchowicz
- Umieszczone w OSA: NIE
- Tytuł: Mieszkańcy mojej ulicy.Wspomnienia z "Zatorza" z ulicy Aliantów.
- Liczebność zbioru: 1
- Autor: Wiesław Budkowski
- Okres: 1945 - 1965
- Umieszczone w OSA: NIE
Wiesław Budkowski
Mieszkańcy naszej ulicy.
Moje wspomnienia z lęborskiego „Zatorza”, z ulicy Aliantów
Przyjazd
Do Lęborka przywieziono Nas - tj. rodzinę Budkowskich, gdzieś w połowie lipca 1946 roku. Jechaliśmy z Gdańska-Oruni i pamiętam, jak siedząc z Ojcem w otwartych drzwiach wagonu towarowego, zobaczyliśmy widoczną w oddali, z prawej strony toru, stojącą na zalesionym wzgórzu budowlę przypominającą zamek. Jak się potem okazało była to wodociągowa wieża ciśnień w parku miejskim. Po odczepieniu naszego wagonu od składu pociągu, skierowano nas na bocznicę towarową tuż przy dwóch wiaduktach kolejowych. Widać stamtąd było budynki przy obecnej ulicy Wojska Polskiego (budynek przy tartaku, Nadleśnictwo, kompleks szkoły podstawowej nr 1 oraz zbiorniki gazowni a także zabudowania, perony, torowiska, parowozownię i dwie wieże ciśnień wodociągów kolejowych).
Ojciec zgłosił się do PUR-u (Polski Urząd Repatriacyjny), który mieścił się w kamienicach nr 8 i 8a - przy obecnej ulicy rtm. Pileckiego (wcześniej Rokossowskiego, potem Jedności Robotniczej). Koczowaliśmy na rampie towarowej, mama gotowała nam posiłki na prowizorycznej „kuchence”, czyli kilku cegłach, pod którymi palił się ogień, a paliwem były ułamki drewna i bryłki węgla, które Ojciec zbierał między torami przy pobliskiej parowozowni. Po dwóch lub trzech dniach podjechał przysłany po Nas samochód ciężarowy z pracownikami PUR-u, który po załadowaniu naszych rzeczy zawiózł Nas na podwórko domu nr 8 lub 8a, gdzie stały rozbite olbrzymie, jak mi się wydawało namioty. Złożono w nich nasze rzeczy i tam też spaliśmy razem z Ojcem pilnując dobytku. Mama z młodszym Bratem Henrykiem, który miał gdzieś około półtora miesiąca mieszkali w kamienicy. Pobyt nasz w tym miejscu trwał ponad dwa tygodnie - była to tzw. kwarantanna.
Jak wspomniałem, był to lipiec 1946 roku, większość mieszkań i domów w mieście była już zasiedlona lub zajęta przez różne urzędy, a także przez tzw. „szabrowników”, którzy gromadzili w nich meble, krzesła, fotele, pianina, wyposażenie gabinetów np. lekarskich, dentystycznych…
Widziałem to na własne oczy - np. w domkach przy obecnych ulicach Zawiszy Czarnego, Staszica czy Piotra Skargi. Ojciec w końcu dostał adres, gdzie miało być wolne mieszkanie. Była to ulica Aliantów 6, mieszkania 2. Przewieziono nas tam tym z PUR-u tym samym samochodem ciężarowym. Jedynym meblem, przywiezionym ze Lwowa, jaki mieliśmy było metalowe łóżko (w stylu art-deco) firmy lwowskiej Procek i Syn, które Rosjanie pozwolili nam zabrać, ponieważ Mama była około dwa tygodnie po trudnym porodzie.
Tak rozpoczęła się historia rodziny Budkowskich związana z ulicą Aliantów.
Zmiany nazw ulicy Aliantów
Z niemieckich planów miasta Lauenburg in Pom. wynika, że:
- przed rokiem 1933 nazywała się Memeler Straße,
- po roku 1933 (po dojściu A. Hitlera do władzy) nazwano ją Präsident Sahn,
- polską nazwę, po marcu 1945 roku, a dokładnie 12 kwietnia 1946 roku Miejska Rada Narodowa nadała swoją uchwałą jej nazwę Aliantów,
- w latach 50-tych, zgodnie z opcją polityczną zmieniono nazwę na Róży Luksemburg,
- kolejno po roku 1989 przemianowano ją na Mściwoja II.
Mieszkańcy naszej ulicy
Pisząc o ulicy nie można zapomnieć o jej mieszkańcach. Pomyślałem więc, iż warto ocalić ich od zapomnienia i tak powstała lista mieszkańców naszej ulicy, która składała i składa się z dwóch części
-pierwszej: między ulicą Toruńską a Grudziądzką - była ona niezabudowana, patrząc na południe po lewej stronie był i jest płot dawnej jednostki WOP, obecnie policji, a po prawej były gruzy budynku jednorodzinnego, spalonego przez Rosjan;
- drugiej: między ulicą Grudziądzką a Kościuszki - mieściła ona trzy bloki mieszkalne (dwa dwuklatkowe nr 6 i 7, 9 i 10 oraz jednoklatkowy nr 8) po stronie lewej i dwie kamienice nr 12 i 13 po stronie prawej.
Wszystkie budynki były jednopiętrowe, tylko 13 miała małe mieszkanko strychowe.
Bloki mieszkalne od numeru 6 do 10 miały po trzy mieszkania na każdym piętrze tj. dwa mieszkania dwupokojowe z WC i środkowe jednopokojowe z WC, tak więc pod jednym numerem było sześć mieszkań. Budynek nr 12, gdzie mieściła się piekarnia, miało cztery mieszkania, w tym dwa trzypokojowe, jedno dwupokojowe i niewielkie jednopokojowe mieszkanko nad piekarnią. Tzw. 13 miała cztery mieszkania dwupokojowe z WC na półpiętrze oraz jednopokojowe mieszkanko strychowe.
Mieszkania te zajmowali, począwszy od bloku 6 i 7:
a) w klatce nr 6
na parterze:
- w mieszkaniu nr 1 mieszkał pan Muzeja z żoną i dwoma synami Czesławem i chyba Mirkiem oraz sublokator pan Bolesław Dalecki, który z żoną spotkał się dopiero po tzw. uzupełniającej repatriacji po 1958 roku i po wyprowadzeniu się Muzejów mieszkali oni dalej w tym lokalu;
- mieszkanie nr 2 należało do nas od lipca do października 1946 roku, ponieważ później wyprowadziliśmy się do mieszkania nr 4 w budynku nr 13 na tej samej ulicy; po nas lokal zajęła pani Dawidowska z synem Gerardem, późniejszym piłkarzem klubu Kolejarz a następnie Wisły Płock
-mieszkanie nr 3 zajmowały kolejno wielodzietne rodziny Śledź, a po nich Walkusz.
Na pierwszym piętrze:
- w mieszkaniu nr 4, mieszkali państwo Slowikowscy (autochtoni), on kolejarz, ona gospodyni domowa mięli dzieci – pamiętam najstarszego Helmuta, którego nazywaliśmy Felkiem, Józka i siostrę Ulę; wyprowadzili się oni później na ulicę Dworcową; przez lęborczan zostali zapamiętani, bowiem część rodziny zatruła się śmiertelnie grzybami; po nich zamieszkała to mieszkanie rodzina Kaszyckich – on maszynista kolejowy, mięli z żoną dwoje dzieci – syna i córkę;
- mieszkanie nr 5 zajmowała pani Wójtowa z córkami Anką, Zosią, Teresą i prawdopodobnie Jadzią;
- w mieszkaniu nr 6 mieszkali Kozyrowie- ojciec Witold pracował w zakładach grzewnych, żona Irena była gospodynią domową; mięli trzech synów Janusza, Zbyszka i Waldka
b) klatka nr 7
na parterze:
- mieszkanie nr 1 zajmowali kolejno maszynista kolejowy Myszk z żoną oraz pani Kowerkowa z synem Henrykiem i córką Krysią;
- w mieszkaniu nr 2 mieszkał kolejarz Kapusta;
- w mieszkaniu nr 3 mieszkał pan Adamski (dyżurny ruchu na stacji w Lęborku) z żoną, córką Krystyną i synem Adamem;
na pierwszym piętrze:
- mieszkanie nr 4 zajmowali państwo Zujkowie z córką Adelą i synem Jankiem;;
- w mieszkaniu nr 5 mieszkała pani Duda z córką Krysią;
- mieszkanie nr 6 zajmowali państwo Tochowicze (kolejarz i gospodyni domowa) z córkami Dzidką, Marylą, Hanką i synem Lechem.
c) klatka nr 8
na parterze:
- w mieszkaniu nr 1 mieszkał Trepler Gerard z matką – autochtoni; po nich państwo Gajdziel z synem i dwoma córkami
- mieszkanie nr 2 zajmował stolarz Gruźlewski z żoną (zrobił dla mojego brata małe krzesełko)
- w mieszkaniu nr 3 mieszkał Pan Gorący z żoną i synem Henrykiem, którego pamiętam jako junaka SP (służba Polsce), a potem kierowcę straży pożarnej (jeździł angielskim Bedfordem) i pogotowia ratunkowego (jeździł sanitarką Skoda)
na pierwszym piętrze:
- mieszkanie nr 4 zajmował maszynista kolejowy Sobiepanek (jeździł ‘paulinką’ do Choczewa); po nim rodzina Sierodzkich (kolejarz z żoną i córkami Gienią i Bogusią)
- w mieszkaniu nr 5 mieszkał kilka lat ode mnie starszy Erwin z mamą
- mieszkanie nr 6 zajmowała babcia Jeszkowa (autochtonka), która po wyjeździe pani Trepler opiekowała się Gerardem; pracowała u ogrodnika Leona Krupy przy ulicy Krzywoustego; Gerard wyjechał do Niemiec w latach 70-tych, pracował w zakładach torfowych w Krakulicach
d) klatka nr 9
na parterze:
- mieszkanie nr 1 zajmował Pan Erwin Karwot z żoną Agnieszką i córkami Haliną (nauczycielką) i Krysią (lekarzem) oraz babcią (mamą Pani Agnieszki) Marianną Kobryń; rodzina pochodziła z Wielkopolski;
- w lokalu nr 2 mieszkała pani Franciszka Klein (autochtonka) z synami Lolkiem i Dzidkiem (Marcinem Dieterem); Lolek utopił się w Zatoce Puckiej a Dzidek został górnikiem i pracował w kopalni na Śląsku; Pani Franciszka była doskonałą gospodynią, pisała wiersze i pięknie opowiadała kaszubskie, rybackie baśnie (pochodziła z Osłonina), na co dzień pomagała okolicznym rodzinom przy tzw. ciężkich pracach domowych takich jak pranie, prasowanie, gruntowne sprzątanie…
- mieszkanie nr 3 zajmowali Kowalczykowie z córkami Ewą i Lusią, pan Kowalczyk był zdemobilizowanym żołnierzem.
na pierwszym piętrze:
- w mieszkaniu nr 4 mieszkał kolejarz pan Marcin Konieczny z żoną i synem Jerzykiem; przez pewien czas mieszkali z nimi dwaj bracia Edek i Heniek, którzy byli chyba krewnymi pani Konecznej; po latach Edek ożenił się z Ewą Kowalczykówną spod 3
- mieszkanie nr 5 zajmowała wysoka, siwiejąca pani Korzeniowska
- w mieszkaniu nr 6 mieszkał Adam Zdrojewski z żoną Anną (wołał ją Andzia)
e) klatka nr 10:
na parterze:
- mieszkanie nr 1 zajmował kolejarz (stolarz) Wegner z żoną, synem Gerardem i córką Renią; mieszkała też z nimi młodsza siostra pani Wegnerowej; mieli szczęście, bo wygrali w grę Jantar tyle pieniędzy, że wybudowali dom w Lęborku (...); syn Gerard był fryzjerem a córka Renata nauczycielką
- w mieszkaniu nr 2 żył kolejarz Doniec z żoną i córką Dorotą
- mieszkanie nr 3 należało do rodziny Ponczek; on kowal pracował w ZNMR na ulicy Gdańskiej, ona gospodyni domowa i syn Edward, który przez wiele lat pracował jako portier w lęborskim szpitalu i jest on zapamiętałym kibicem Pogoni Lębork
na pierwszym piętrze:
- w mieszkaniu nr 4 mieszkał pan Biernacik z żoną Heleną i dwoma córkami Bożeną i Mariolą; po nich zamieszkał kierowca MZK Lębork Gonera z żoną, córką i synem;
- środkowy lokar, nr 5 zajmowała starsza, samotna pani Bonin;
- pod nr 6 zamieszkiwali Nowakowie- pan Feliks rewident kolejowy z żoną Janiną, córką Barbarą, synem Mieczysławem i młodszą córką Jagodą (Jadwigą); Barbara obecnie mieszka w Koszalinie a Mieczysław i Jagoda w Słupsku
Przechodzimy teraz na prawą stronę ulicy i jakoby wracając zatrzymujemy się przy budynku nr 12. Budynek nr 12 to piętrowa kamienica gdzie:
- na parterze na prawo od wejścia, jest duże mieszkanie zamieszkałe początkowo przez rodzinę Sulików. Byli to warszawiacy. Pan Sulik był piekarzem, który przejął piekarnię wraz ze sklepem od nieznanego mi niemieckiego właściciela. Państwo Sulikowie mieli córkę Marię, której zazdrościliśmy fantastycznych łyżew tzw. śniegówek, na których jeździła na naszej ulicy. Piekarnia należała do Sulików do momentu upaństwowienia, prawdopodobnie w roku 1948. Została przejęta przez PSS „Społem” i piekła pieczywo dla ludności cywilnej oraz wojska. Do dzisiaj wspominamy z bratem smak wojskowego chleba tzw. „komisniaka”, który czasami udawało się nam wycyganić od piekarzy. Po nich mieszkanie zajmowała rodzina Spechtów. Pan Stefan, elektryk, z żoną Joanną oraz z dziećmi Zbyszkiem, Tadeuszem, Bogusią, Krzyśkiem, Wiesławą i Marylą. Zbyszek i Tadeusz zostali zawodowymi oficerami WP, a Bogusia była księgową.
Na pierwszym piętrze, nad Sulikami (potem Spechtami) mieszkali państwo Osińkowscy. Pan Feliks był buchalterem w Roszarni Lnu, a żona - pani Irena pracownikiem biurowym. Razem z nimi mieszkała babcia, prawdopodobnie mama pani Ireny. W rodzinie było też dwóch synów Jacek i Marek. Nad piekarnią (sklepem i zakładem) mieszkała pani Wójcikowa z córkami Basią i Bożeną oraz babcia Kowalska (prawdopodobnie mama pani Wójcik). Babcia Kowalska, pamiętam, że uprawiała ogródek i obsługiwała duży, skrzyniowy magiel, który mieścił się w budynku gospodarczym będącym także magazynem mąki i innych akcesoriów piekarniczych. Na pierwszym piętrze, ale z wejściem od podwórka jest niewielkie mieszkanie (jednopokojowe), w którym początkowo mieszkali terminatorzy (uczniowie) z piekarni, a po przejęciu zakładu przez PSS „Społem” zamieszkał w nim malarz pokojowy Sikora.
Budynek nr 13 to także piętrowa kamienica zbudowana ponoć około 1936 roku przez ówczesnego grabarza lęborskiego Reszke. W mieszkaniu nr 1, na parterze mieszkali:
- państwo Przybyłowie. Pan Stefan był energetykiem, miał żonę i córkę Irenę. Pamiętam, że przeniesieni zostali do elektrowni w Straszynie koło Gdańska. Po nich zamieszkała rodzina Czapiewskich. Pan Paweł z Dziemian był kierowcą w GS-ie. Jego żona Hildegarda zajmowała się domem. Mieli trzy córki: Astrid, Irenę i Barbarę oraz syna Krzysztofa. Pamiętam opowiadania pana Pawła i jego fotografe: jako żołnierz Armii Andersa (kierowca ciężarówki) woził amunicję w bitwie pod Monte Cassino.
W lokalu nr 2 w latach 1946/1957 mieszkała pani Breitreiter z synem Karolem (Niemcy), który był trochę starszy i bawił się ze mną. My jako tzw. repatrianci w ramach planu Marschalla otrzymywaliśmy z PUR-u paczki od „cioci Unry”. Mama dzieliła się ich zawartością z matką Karola i Panem Gelmanem z mieszkania strychowego. Wyjeżdżając do Niemiec w podzięce za pomoc, mama Karola podarowała nam wiszące lustro, a Karol dał mi swoje zabawki tj. konika na patyku i szabelkę. Kolejnymi lokatorami lokalu byli: państwo Sternau z córką, pan Lewiński z żoną Marią oraz państwo Ambrożkowie z synami Bogusiem i Mirkiem. Ojciec pan Henryk był diagnostą samochodowym w LOK-u przy strzelnicy w Parku Chrobrego.
Na pierwszym piętrze, w lokalu nr 3 mieszkali kolejno pan Karol Laube- tapicer z panią Czesławą Pliszką. Pan Karol oprócz tego, że był doskonałym fachowcem, miał świetny głos i przy robocie, na podwórku i w komórce, śpiewał znane arie operetkowe i operowe. Pamiętam jak śpiewał arię „Śmiej się pajacu...” z opery Ruggera Leoncavalla. Po wyprowadzeniu się ich do Gdyni mieszkanie zajęła rodzina Kuśnierzów. Pan Zygmunt z żoną i córkami Lidką i Haliną. Kolejnymi mieszkańcami byli Balcerakowie. Państwo Zygmunt (milicjant) i Marianna (gospodyni domowa) mieli trzy córki Halinę, Elżbietę i Ewę oraz syna Bogdana.
Mieszkanie nr 4 na pierwszym piętrze, początkowo zajmował niejaki Paczkowski lub Paczkoski, który właściwie w nim nie mieszkał. Lokal był bowiem magazynem mebli, sprzętów, pianin itp. O takich ludziach mówiono „szabrownicy”. Kiedy z dnia na dzień zniknął z całą zawartością lokalu mieszkanie zajęła moja Mama, która przy pomocy sąsiadów, a szczególnie pani Czesi Pliszkównej i innych kobiet przeniosła nasze nieliczne sprzęty z budynku nr 6 do nr 13. Jak Ojciec wrócił z pracy, a pracował już w lęborskiej parowozowni (PKP) zastał mnie, Brata i Mamę nie pod 6 a pod 13. Miał poważne obawy, czy przyznają nam tak zajęte mieszkanie, ale stosowne urzędy przychylnie załatwiły nowy przydział i tak nasza rodzina zajmowała ten lokal do lat 80-tych.
Budynek nr 13 miał i ma obecnie mieszkanie jednopokojowe (lokal nr 5) zwane przez nas „strychowym”. Mieszkali w nim:
- tuż po wojnie, w latach 1935/1947, pan Gelman z córką. Był to piekarz, dawny, niemiecki właściciel piekarni z roku ulicy Kościuszki i Krzywoustego, zajętej przez polskiego piekarza Domalika. Miał ranę postrzałową czaszki, którą fachowo zaopatrzył mu lekarz Jerzy Szulc (był lekarzem Kolejowej Służby Zdrowia) a moja Mama, często w mojej obecności, zmieniała mu opatrunki. Córka jego, nastolatka, zgwałcona przez Rosjan nie była przy zdrowych zmysłach. Po nim, kilka lat mieszkała młodsza siostra mojego ojca – Stanisława Halina po mężu Terlikowska (mąż zawodowy oficer zginął pod Dreznem) i poznany przez nią w Zakładzie Inwalidów Wojennych (obecna Jednostka Wojskowa Niebieskie Berety) późniejszy mąż Janusz Lejman. Mówiło się w domu, że pochodził z Łotwy. Pięknie grał na harmonijce ustnej.
Po ich wyprowadzce do Warszawy, mieszkanie zajęli Państwo Miszkowscy (lub podobnie, z małym synkiem, którego po oparzeniu czoła mój Ojciec ratował przy pomocy opatrunku przeciw-oparzeniowego dla niemieckich czołgistów. Ostatnimi, jakich pamiętam, mieszkańcami tego lokalu byli państwo Bojarojć. Pan Franciszek z żoną i synem Andrzejem, który jako dorosły miał taksówkę bagażową chyba nr 7.
Do opisu dołączam szkice poszczególnych budynków z wpisanymi mieszkańcami kolejnych lokali. Kolejność nazwisk obrazuje porządek zamieszkiwania w danym lokalu.[ dla zainteresowanych: szkice znajdują się w zasobach archiwum - red.]
Pisząc te wspomnienia oprócz własnej, zawodnej pamięci korzystałem z pomocy moich koleżanek i kolegów z ulicy, którym za pomoc serdecznie dziękuję.
Kochani – nic bez Was o Was!
Byli to:
Mój Brat Henryk Budkowski,
Halina Kozyr (z domu Balcerak),
Halina Specht (z domu Karwot),
Barbara Czapiewska,
Tadeusz Specht,
Mieczysław Nowak,
Edward Ponczek,
Rafał Jaworski.
Napisał Wiesław Budkowski
z 13, mieszkania 4, ul. Aliantów
P.S.
Czytelników, członków rodzin dawnych mieszkańców naszej ulicy, których imiona lub nazwiska przekręciłem serdecznie przepraszam. Pamięć jest jednak zawodna. Proszę także o ewentualne uwagi pod telefonem 603 078 018
W.B
Z tamtych czasów zachowały się tylko te fotografie
- Tytuł: Lęborskie rodziny -
- Liczebność zbioru: 21
- Umieszczone w OSA: NIE
Tu zamieszczamy zdjęcia rodzin, które pokazalisny w prezentacji. Jeszcze nie wszystkie są dokładnie podpisane, brakuje nam wielu informacji,ale sysytematycznie je uzupełniamy.
Link do videoklipu jest tu: https://youtu.be/Xq_mDbb2R-A
( ( artykuł w budowie )
- Tytuł: Konrad Lipkowski. Kawaler orderu "Za ofiarność i Odwagę"
- Liczebność zbioru: 8
- Okres: 1957- 1963
- Ofiarodawca: Izabela Lipkowska
- Umieszczone w OSA: NIE
25 sierpnia 1957 roku na jeziorze Lubowidz 12 letni uczeń klasy VI Konrad Lipkowski uratował tonącego harcerza.
Sześć lat póżniej został za ten czyn odznaczony medalem "Za ofiarność i Odwagę"
Fotografia została zrobiona w dniu wręczenia medalu w LO nr 1 w 1963 roku.
Oto krótka historia tego zdarzenia opisana w dokumentach.
- Tytuł: Lęborskie podwórka. Kościuszki 27
- Liczebność zbioru: 5
- Okres: 1961-1970
- Ofiarodawca: Jolanta Sandach
- Umieszczone w OSA: NIE
- Tytuł: Szymon Bata. Mój dom, Dom Dziecka nr 3
- Liczebność zbioru: 31
- Autor: Szymon Bata
- Okres: 1949 - 1964
- Ofiarodawca: Szymon Bata
- Umieszczone w OSA: NIE
Mój dom, Dom Dziecka nr 3
Lębork, miasto w którym spędziłem swoje młode lata.
Były tam trzy Domy Dziecka tzn. nr 1 przy ulicy Gdańskiej, nr 2 przy ulicy Gdańskiej oraz nr 3 na Placu Piastowskim (Plac Piastowski 6) albo na Placu Wolności 6 – stara nazwa.
W domu nr 1 byłem w latach 1950-1951. W Domu Dziecka nr 3 od grudnia 1955 do 1964 r. Kierowniczką domu nr 3 była p. Irena Müller. Pod jej nadzorem dom był prowadzony wzorowo a i nam nic nie brakowało. Trzeba powiedzieć, że było nam bardzo dobrze. Wychowawcy z czasem się zmieniali, ale do stałej grupy należeli: p. Ola Ćwirjanowicz, p. Danusia, p. Lucyna Gączarek, p. Irena Jasińska. Wychowawczy zmieniali się częściej, do nich należeli p. Stanisław Fularczyk, p. Jerzy Zieliński, p. Erwin.
Latem, w czasie wakacji, organizowano nam obozy w różnych miejscowościach na terenie województwa gdańskiego. Ale często też byliśmy nad Jeziorem Lubowidzkim przy domu p. Klejsy. Z czasem organizowano zjazd wszystkich domów dziecka z całego województwa gdańskiego, np. Wdzydze. Drugi miesiąc to obozy harcerskie.
Poza tym w czasie szkolnym mieliśmy rozgrywki pomiędzy domami dziecka (szachy, warcaby, tenis stołowy) na całe województwo gdańskie. Na Placu Wolności graliśmy w piłkę nożną, często zamiast piłki w szmaciankę albo palanta, dwa ognie, klipę. Na Placu Wolności stała też taka hala sportowa, nawet ogrzewana, ale tylko dla szkół. My chodziliśmy do Szkoły Podstawowej nr 1 w alei Wojska Polskiego. Jej kierowniczką była p. Danuta Januchta (nazwiska nie jestem zbyt pewny) wiem, że napisała książkę „Przeżyłam Oświęcim” (jako pierwsza). Moją klasę od 4-7 klasy prowadziła p. Lewińska. Klasy były mieszane, koedukacyjne. Siedziałem razem z dziewczynką, nazywaliśmy ją „Pancernik”. Prawdopodobnie jej nazwisko Pancerz. Lekcje odbywały się w różnych gabinetach. Do szkoły mieliśmy ok. 1,5 km. Latem to jeszcze, ale zimą to śnieg, często do pasa, chyba że zaprzęg konny odśnieżył taką drogę.
Po drodze do szkoły przechodziliśmy często przez stary cmentarz niemiecki, przebudowany później na park. Została tam tylko kaplica ewangelicka. W parku na ulicy Gdańskiej – latem to podchody, zimą sanki i łyżwy, gdyż rzeka Łeba na zimę rozlewała się.
A i ogrody okoliczne znaliśmy doskonale z doskoków na pachtę, śliwki, jabłka, gruszki. Te były najlepsze w ogrodzie banku tuż nad rzeką. Bo w naszym ogrodzie nic nie było w stanie dojrzeć. Latem chodziliśmy się kąpać na łąkach pod znakiem na rzece Łebie albo w stawku przy opuszczonym i zaniedbanym basenie. Tam pływały tylko karpie. Miejskie kino znajdowało się przy ulicy Gdańskiej. Jako dzieci chodziliśmy na poranki w niedzielę a w latach późniejszych na inne filmy poważne, amerykańskie.
Po ukończeniu podstawówki chciałem pójść do ogólniaka. Ale moja pani kierowniczka przekonała mnie, żebym poszedł do szkoły zawodowej, gdyż lepiej mieć jakiś zawód w ręku i później uczyć się dalej. I tak też się stało.
Po ukończeniu szkoły podstawowej na czas szkolny trzeba się było przenieść do internatu, a ten znajdował się na sąsiedniej ulicy Łokietka (przeskok przez płot, ok. 50 m). Panowała tam surowa dyscyplina, wychowawcy byli jednocześnie nauczycielami w naszej szkole zawodowej. A ta stała i sąsiadowała ze Szkołą Podstawową nr 1 na ul. Warszawskiej. Tak więc dla mnie droga do szkoły została taka sama.
W budynku zawodówki mieściło się też Technikum Rachunkowości Rolnej, a na głównej ulicy przejazdowej ze Słupska stała szkoła pielęgniarek wraz z ich internatem. Z tymi dziewczynami organizowano od czasu do czasu w internacie Zasadniczej Szkoły Zawodowej tak zwane wieczorki taneczne, oczywiście pod nadzorem nauczycieli.
Dyrektorem Zasadniczej Szkoły Zawodowej był p. Józef Klawikowski (albo Frączak). Pseudo „Ciotka” uczyła matematyki, historii i geografii – pan Repiński, fizyki i chemii – p. Dymowski. Obaj bardzo srodzy. Technologii i materiałoznawstwa – pan pseud. „Słoń” – dawał się zagadać. Ale za to dawał nam lekcję kompletnie rozpisać. Trzy razy w tygodniu mieliśmy lekcje a trzy razy warsztaty, których kierownikiem był p. Aloś Makowski. Jesienią jeździliśmy na wykopki do PGR-ów (kartofle) albo sadziliśmy w „czynie społecznym” lasy.
Szymon Bata
cdn.
- Tytuł: Pan Jesyp - nauczyciel, o którym chcemy wiedzieć więcej
- Liczebność zbioru: 5
- Okres: 1945- 1965
- Ofiarodawca: Małgorzata Miotk - Cieśla
- Umieszczone w OSA: NIE
Podkategorie
Strona 1 z 3