Wspomnienia lęborskie.
Urodziłem się kilka dni przed zakończeniem 1951 r. . Dwa miesiące wcześniej umarła moja babka ze strony matki. Ze zdjęcia jakie zachowało się w domu, widać przy trumnie matkę w zaawansowanej ciąży. Dziadkowie ze strony ojca zmarli lub zginęli przed zakończeniem wojny. Moi rodzice spotkali się w Lęborku rok wcześniej. Mama pochodziła ze wsi powiatu augustowskiego, ojciec z Pustelnika pod Warszawą. Oboje po przejściach wojennych. Urodzili się w roku 1932 i kiedy można było rozpocząć edukację w szkole powszechnej jak się ją wówczas nazywało, rozpoczęła się wojna. Pierwszy działaniami wojny został dotknięty ojciec, matkę działania dotknęły również jak do Polski weszły wojska sowieckie.
Moje dzieciństwo w Lęborku to kilka miejsc, z których jako pierwsze pamiętam adres Malczewskiego 24. Wcześniej mieszkaliśmy na Wandy Wasilewskiej, Orlińskiego, Malczewskiego 22 w oficynie. Warunki mieszkaniowe były fatalne. Mieszkanie składało się z kuchni do której wchodziło się z korytarza wyposażonej w zlew żeliwny z zimną wodą, kuchnię węglową z piekarnikiem. Z kuchni przechodziło się do pokoju w którym później mieszkałem z rodzeństwem. Z tego pokoju przechodziło się do kolejnego w którym mieszkali rodzice, a w roku 1963 z naszą kolejną siostrą.
Jestem najstarszym dzieckiem moich rodziców. W dalszej kolejności na świat przyszła siostra Danuta (1953), Grażyna (1955), Bogdan (1956) i jako ostatnie dziecko siostra Jolanta (1963). W dwupiętrowym budynku na Malczewskiego 24 mieszkało w sumie 11 rodzin. Pamiętam, że były to rodziny Milkiewiczów, Grądziel, Aporius, Wojda, Jackowscy. W podwórku była jeszcze oficyna zamieszkała przez kilka rodzin. Na podwórko wjeżdżało się bramą która sąsiadowała z naszym mieszkaniem. Mieszkanie było ogrzewane piecami węglowymi. Było zimne, bowiem tylko nad sufitem mieliśmy sąsiadów, pozostałe ściany były ścianami zewnętrznymi co w sumie dawało chłód. Ciepło było w zasadzie tylko kiedy siedziało się w okolicy pieca w którym były gorące kafle. Do mieszkania należała jeszcze komórka, która znajdowała się w podwórku, oraz składzik w piwnicy pod budynkiem. W mieszkaniu nie było żadnych wygód. Ogrzewanie dwoma piecami kaflowymi. Nie było ciepłej wody, a WC znajdowało się na korytarzu pół pietra poniżej mieszkania. WC było nieogrzewane, więc korzystanie z niego zimą było dosyć utrudnione. Pamiętam, że codzienna toaleta odbywała się w kuchni w warunkach dosyć prymitywnych, które raczej trudno można sobie dzisiaj wyobrazić. Pamiętam, że wówczas kiedy rozpocząłem naukę w szkole podstawowej w soboty zacząłem chodzić do łaźni miejskiej. Łaźnia znajdowała się w piwnicy budynku przy moście nad rzeką Łebą. W łaźni były obie możliwości skorzystania z kąpieli, wyposażona była bowiem w kabiny z wanną oraz natryskiem.
Mama z tego co pamiętam nie miała żadnego wykształcenia, więc pracowała jako pracownik fizyczny w cegielni. Wcześniej po moich urodzinach w beczkarni w miejscu dzisiejszego Lidla i Kauflandu w okolicach dworca kolejowego również na stanowisku robotniczym. Miasto po wojnie zostało przywrócone do Polski. Wśród ludności wiele osób to repatrianci z kresów oraz wschodnich ziem polskich. Mimo iż Niemcy opuścili miasto i nie bronili go, to wojska sowieckie, które toczyły ciężkie walki o zdobycie Gdańska, Wejherowa urządziły sobie ćwiczenia strzelnicze. Na miasto wystrzelano wiele pocisków artyleryjskich, które w całości zniszczyły budynki znajdujące się wokół rynku. Zniszczono również osiedle kolejarskich domków w okolicach cmentarza. Zniszczono i spalono w całości urządzenia infrastrukturę istniejącego basenu pływackiego. W późniejszych latach kiedy rozpocząłem naukę w szkole, dowiedziałem się, że szkołą ogólnokształcąca koło szpitala została ogołocona z klamek mosiężnych. Rosyjscy sołdaci wkraczający do miasta uznali bowiem, że Niemcy nawet klamki w drzwiach i oknach mieli złote.
Od kiedy pamiętam mój ojciec był na rencie i pracował dorywczo. Chłopem w naszym domu była matka, która prowadziła dom i zajmowała się opieką i wychowaniem dzieci. Ja zacząłem uczęszczać do przedszkola w wieku 4 lat. Wcześniej byłem pod opieką niepracującego ojca. Moje przedszkole było w budynku narożnym po stronie budynków okołokościelnych, sąsiadowało z budynkiem parafii kościoła pod wezwaniem NMP. Pozostałe rodzeństwo było w żłobkach lub przedszkolu. Młodsza siostra i brat chodzili do żłobka przy placu Kopernika. Siostra Danuta natomiast do przedszkola koło cegielni w okolicach szkoły podstawowej nr.3. Jak na warunki lęborskie obiekty rozrzucone były w promieniu nie większym niż 2 km. Wówczas w Lęborku nie było komunikacji miejskiej. Transport odbywał się per pedes, czyli na piechotę.
Na zakończenie przedszkola, zostałem wyfasowany w tornister z przyborami szkolnymi. Tornister jak pamiętam był z tektury pomalowanej brązową farbą i polakierowany. Piórnik drewniany a kilkoma kredkami oraz gumką do wycierania. Naukę w szkole podstawowej rozpocząłem w szkole nr. 6. W drugiej klasie przeniesiono mnie do szkoły numer 4, z krótkim epizodem w szkole nr. 3. Jednak szkołę podstawową ukończyłem w 4 rce. Zakończenie szkoły podstawowej wiąże się z epizodem związanym z moim imieniem. Do tej pory wszystkie świadectwa łącznie z tym kończącym 7 klasę, wówczas nauka w szkołach podstawowych kończyła się w 7 klasie, ja jestem ostatnim rocznikiem, później było już 8 klas. Więc czasami śmiejemy się, że mam wykształcenie wyższe z niepełnym podstawowym bo tylko 7 klas. Wracając do epizodu, składając dokumenty do szkoły średniej zobowiązani byliśmy do dostarczenia wypisu z aktu urodzenia. Poszedłem więc do UC w Lęborku po stosowny dokument. Podałem datę urodzenia, imiona rodziców, swoje imię i zostałem odesłany do domu bez metryki. Przekazałem mamie informację jaka mnie dotknęła, po czym mama poinformowała mnie, że ojciec mógł dać mi na imię Euzebiusz. Poszedłem ponownie do UC i okazało się, że nie jestem Zbyszek jak informują wszystkie posiadane świadectwa, lecz Euzebiusz.
Okres szkoły podstawowej to sporo wspomnień. Niektóre wesołe, inne smutne. Moja rodzina nie należała do elit społecznych miasta. Więc nie można było liczyć na wyrozumiałe traktowanie, nauczycieli, wychowawców lub innych uczniów o wyższym statusie. O swoje prawa i równość społeczną trzeba było walczyć. Dotyczyło to stopni za odpowiedzi. Miałem odwagę wykłócać się z nauczycielami o właściwe oceny za odpowiedzi, sprawdziany, klasówki. Nie tylko w swoim imieniu. Pamiętam, że dzieci z wyższym statusem były traktowane znacznie lepiej niż pozostałe. Trudno było również z tymi dzieciakami nawiązać bliższe stosunki. Nosiły nosy równie wysoko jak ich rodzice. Lębork w czasach kiedy ja uczęszczałem do szkoły podstawowej, miał ich cztery, nie liczę szkoły nr. 3 która traktowana była jako szkołą specjalistyczna. Podział uwzględniał raczej kierunki geograficzne miasta. Jako, że szkoła nr 6. nie posiadała sali gimnastycznej, korzystała z sali szkoły nr 4. Podobnie dotyczyło to również boiska do piłki ręcznej i infrastruktury lekkoatletycznej.
W mieście znajdowały się dwie świetne szkoły średnie. Dwa piękne obiekty, właściwie zespoły szkolne. Jednym z nich w czasie kiedy mieszkałem w Lęborku, było Liceum Pedagogiczne, które posiadało zespół kilku budynków edukacyjnych, wielką aulę w której odbywały się zawody sportowe. W szkole była również sala z boiskiem do siatkówki i koszykówki. Przy tej szkole był również stadion sportowy z bieżnią, skoczniami, boiskiem do piłki ręcznej. Na boiskach w tym zespole szkół trenowała młodzież z Lęborka, ale również sportowcy regionu gdańskiego. W czasie rozmów z kolegą z pracy, dowiedziałem się, że on kiedy biegał na średnich dystansach i trenował w Gdańsku, w czasie wakacji przyjeżdżał do Lęborka aby trenować formę. Druga szkołą to Ogólniak koło szpitala, z którego boiska korzystała drużyna piłkarska Pogoni Lębork. Po awansie do 3 ligi, wybudowano boisko sportowe pod lasem w pobliżu jednostki wojskowej przy ulicy Sportowej.
W trakcie nauki w szkole podstawowej młodzież mogła trenować sport w sekcji SKS. Uprawiano lekkoatletykę oraz dyscypliny zespołowe, z dużym naciskiem na piłkę ręczną i siatkówkę. Piłka nożna to już była domena Pogoni. Nauczycielem wychowania fizycznego był wspaniały człowiek p. Gajewski.
Sekcja sportowa SKS to nie tylko zajęcia sportowe, lecz również obowiązki. Uczniowie należący do sekcji SKS musieli uczestniczyć w wielu wydarzeniach miasta jakie się wówczas odbywały. A to uroczystości 1-go maja, a to inne święta państwowe, uroczystości szkolne. Tradycją były wówczas parady, przemarsze przez miasto. Do naszych koszulek sportowych przyczepiane były wówczas czerwone okrągłe emblematy z wyhaftowanym napisem SKS. Z pewnością dla wielu z nas była to duma. Były również takie momenty kiedy musieliśmy w tych koszulkach uczestniczyć nawet wówczas kiedy było bardzo zimno. No cóż, ówczesne władze planowały wszystko, pogody jednak nie potrafiły. Ze stratą dla mnie i moich kolegów, którzy trzęśliśmy się z zimna.
Zabawy dzieci odbywały się w zasadzie na podwórkach lub na pobliskich łąkach. Większość z nich to bieganie, skakanie przez rowy i płoty. O prawdziwej piłce można było wówczas pomarzyć. Biegaliśmy za obręczą koła roweru z którego usuwano szprychy. Wyginano z drutu metalowy pałąk i biegano po podwórkach, czasami między tyczkami. Kolejnym wydarzeniem były zabawy z puszkami z karbidem, było głośno. Czasami niebezpiecznie. Znane nam były również zabawy z kluczem który wypełniało się draską zapałek i uderzało o ścianę. Rozsypywanie magnezji i podpalanie pod drzwiami do których wcześniej pukało się do mieszkania sąsiadów. Jeździliśmy na łyżwach po rowach na łąkach, łyżwy były przypinane na motylki do butów. Były sanki, czasami gdzieś w piwnicach znalazło się poniemieckie narty z wiązaniami kandahara, które raczej były przeznaczone do biegania.
Latem po zajęciach szkolnych były zajęcia na łąkach i podwórkach. Czasami udało się wejść na ogródek jordanowski na sąsiedniej ulicy, ale tam rządzili starsi koledzy, którzy pilnowali aby gówniarze im nie przeszkadzali. Miasto raczej nie dbało o zabezpieczenie czasu wolnego dzieci i młodzieży. Pamiętam, że w roku 1958 wybudowano na sąsiedniej działce obok naszego domu budynek, który miał pełnić rolę obiektu kulturalno oświatowego. Przez jakiś czas był nawet opiekun. Sala była dosyć duża, były w niej stoliki z krzesłami, można było odrabiać lekcje, cos tam rysować, malować. Żadnej rewelacji nie było, pomieszczenie ogrzewane piecem węglowym.
Latem czas wolny to łąki, czasami ogrody gdzie były drzewa owocowe. Nie ukrywam, że czasami wpadliśmy na pomysł zdobycia owoców do jedzenia. Wyprawialiśmy się wówczas na ogrody działkowe mieszkańców, a nawet do sióstr zakonnych, które miały piękny ogród z dużą ilością drzew owocowych. Czasami do p. Gniedziejki, który uprawiał warzywa i owoce. Z uwagi na warunki jakie mieliśmy w domach, były wyprawy po jagody i grzyby do lasu. Wyprawy po jagody to również kilometry spacerów oraz dźwiganie urobku. Jeżeli któreś z dzieci miało rower, to miało dużą przewagę nad pozostałymi. Zdecydowana większość dzieci chodziła pieszo. Ja pierwszy rower dostałem od ojca w drugiej klasie szkoły podstawowej. Kupił go ojciec za gotówkę, wcześniej bowiem sprzedał jakąś działkę.
Wypoczynek letni, wakacje to raczej walka o jedzenie, zbieranie jagód. Karmienie zwierząt. Mieliśmy bowiem króliki, a nawet mama chowała w komórce świnię. Dla której trzeba było przywieźć karmę w postaci odpadków z kuchni w szkole czy z restauracji. Rower który kupił mi ojciec świetnie się do tego nadawał, bowiem nie miał bym siły udźwignąć 20 litrowej bańki. Stawiając na pedale mogłem ją dowieźć do domu. Zabicie świni w miejscowej rzeźni było wydarzeniem oraz okazją do uczty. Mama przerabiała pozyskane mięso i przez kilka miesięcy mieliśmy co jeść. Podobnie było z królikami, dla których trzeba było zdobywać pokarm.
Wakacje wyjazdowe. Skłamałbym gdybym powiedział, że ich nie było. Pierwsza moja podróż to wyprawa z mamy bratem pod Augustów do dziadka, pojechaliśmy pociągiem. Miałem wówczas 5 lat. W drugiej klasie szkoły podstawowej pojechałem na kolonie letnie do Ustrzyk Dolnych. Później w piątej klasie byłem na obozie harcerskim w Stilo, ale z uwagi na niewłaściwe sprawowanie skrócono mi pobyt. Pamiętam, że w ramach tego obozu harcerskiego zrobiona nam raczej obóz pracy. Bowiem co tylko wpadło do roboty w trakcie obozu, wzywano harcerzy. Nosiliśmy worki z kartoflami, marchewką, inne produkty. Obieraliśmy również te produkty. Kilka razy dziennie chodziliśmy na stołówkę i do pracy. W nocy robiono nam alarmy. Rozumiem, że wychowawcy mieli ubaw, chcieli się rozerwać, integrować, ale nie kosztem dzieci. Okazało się, że uwaga, że nie jesteśmy w obozie pracy przymusowej spowodowała natychmiastową konieczność odbioru mnie przez rodziców do domu. Więcej już takich przyjemności nie miałem. Pozostałe wakacje spędzałem w pracy.
Oczywiście jak większość dzieci mieliśmy również inne obowiązki. Opieka młodszym rodzeństwem to podstawa. Większość dzieci nie chciała się opiekować młodszym rodzeństwem, ograniczało to bowiem ich czas wolny, a także powodowało dużą odpowiedzialność. Następnie kuchnie i piece węglowe. Przyniesienie drewna na rozpałkę, wcześniej rozdrobnienie. Przyniesienie węgla lub brykietów do palenia. Wyniesienie popiołu. Przy domu był ogród warzywny i drzewa owocowe. Ale wiązało się to również z koniecznością uprawy. Kopanie grządek, pielenie, podlewanie, a w końcu zbieranie plonów. My mieliśmy jeszcze dodatkowy ogródek w pobliżu domu brata mamy. Więc na brak pracy nie narzekaliśmy. Ale cóż, w tym czasie nie było telefonów komórkowych, laptopów, gier komputerowych. Większą część czasu spędzaliśmy na podwórkach. Do domu wracaliśmy kiedy było ciemno.
Zabawy podrostków to wspomnienia równie nieciekawe co niebezpieczne. Były petardy, łuki, strzały z procy, strzały z klucza, strzały z puszek wypełnionych karbidem. Zbieranie granatów i niewybuchów w lasach, wejście na strzelnicę wojskową w celu zdobycia nabojów pistoletowych czy karabinowych. Ogólnie rzecz biorąc chodziliśmy w bardzo niebezpieczne miejsca. Wojna w Indian i strzelanie z łuku skończyło się przykrym wypadkiem jednego z kolegów, który został postrzelony z łuku w oko. Skaleczenia, rozerwanie ciała po przejściu płotów, ogrodzeń s drutu kolczastego to sprawy codzienne. Nikt się tym nie przejmował, nikt nie był szczepiony przeciw tężcowi.
W okresie letnim w zasadzie większą część wolnego czasu spędzaliśmy nad wodą, której w okolicy nie brakowało. Ato rowy na łąkach, a to stawy na terenie cegielni po wybranej glinie, rzeka Łeba oraz jezioro Lubowidz. Na plaże do Łeby to była wyprawa i nie każdego było stać. W tamtym czasie wejście na plaże było płatne. Pływaliśmy więc w tych zbiornikach wodnych znajdujących się niedaleko domu, czasami udało się na jakimś kajaku. Przed wojną w Lęborku był piękny basen z trampolinami z drewna jesionowego. Ale po wojnie rozkradli go Rosjanie i mieszkańcy, którzy co mogli to przepuścili przez piece w celu ogrzania mieszkań. Basen był śmietnikiem miejskim, do którego okoliczni mieszkańcy wrzucali zbędne przedmioty, niepotrzebne wyposażenie domu. Próba kąpieli kończyła się śmiercią lub kalectwem.
Zbyszek Jasiński