Opis ulicy Orlińskiego z mojego dzieciństwa
W styczniu 1946 r. wraz z rodzicami i malutką siostrą Elą, zamieszkaliśmy przy ul. Orlińskiego 1/4. Zimą padał śnieg i był mróz. Mamusia z panią Czapp, przewoziły nasze meble na dużych saniach do nowego mieszkania, na które rodzice otrzymali meldunek. Mieszkanie różniło się od poprzedniego z ul. Konopnickiej 5, w którym się urodziłam. Tu była łazienka, wanna, bojler gazowy na ciepłą wodę, sanitariaty, kuchnia z piecykiem na gaz i na węgiel, przedpokój i dwa pokoje. Blok miał dwa piętra, parter i pierwsze piętro (mieszkalne), drugie piętro – to strych do suszenia bielizny. Każdy z lokatorów miał stryszek i pokoik kawalerski. W korytarzu na strychu stała duża drabina, skrzynia z piaskiem, bosak i flaga biało-czerwona. Klatka schodowa była niezniszczona – z zieloną lamperią. W piwnicy była pralnia z piecem i kotłem do gotowania bielizny. Stała tam również pękata beczka z wodą. Z relacji rodziców dowiedziałam się, że niektóre piwnice służyły jako schrony w czasie nalotów podczas wojny i były bardzo zaśmiecone – więc należało je oczyścić. Piwnice miały na zewnątrz stalowe zasuwane okiennice. Przed klatką schodową wisiała lampa z białymi szybkami, a przy drzwiach wejściowych były dzwonki do każdego lokalu, coś w rodzaju domofonów. Drzwi wejściowe były solidne i każdy z mieszkańców miał klucz. To był prawdziwy luksus.
Obok domu znajdowało się duże podwórko z terenem zielonym, na którym stały dwa wysokie maszty, a na zielonej trawie rosły krzaki dzikich róż. Każdy blok był ogrodzony niziutkim płotkiem z paradną furteczką. Ulica Orlińskiego była wysadzona topolami. Drzewa te były smukłe i szumiące, w listkach zaś kryły się chrabąszcze. Od strony ul. Buczka była brama wjazdowa naprzeciw ogrodnictwa państwa Zawadzkich. Chodziliśmy tam kupować bratki i warzywa. Przed każdym blokiem był chodnik wyłożony płytkami i wykończony obrzeżami – o dziwo nie zapadał się. Bloki były piękne, z szarą elewacją i czerwonymi dachówkami. Z drugiej strony bloku, od strony piwnicy, był ganek zielony ze schodkami. Była to droga ewakuacyjna. Każdy z lokatorów miał malutki ogródek na kwiaty i warzywa, takie jak pietruszka, koper, chrzan, mięta, floksy i lisie ogony. Należy przyznać, że Niemcy byli dobrymi gospodarzami – przemyślana konstrukcja i architektura. Nic nie było z przypadku. Był też piękny widok na zielone, kwieciste łąki, rowy przejrzyste. Na łące pasły się krowy, konie, kozy i stadko gęsi. Po trawie skakały zielone żabki, a w wodzie pełzały pijawki. Na łące były zloty ptaków, bocianów, jaskółek i wron. Rosły też krzewy głogu, na które siadały zimą gile i jemiołuszki. Łąka była dla nas prawdziwą OAZĄ do zabaw, zbierania kwiatów, obserwacji, opalania się, a zimą ślizgawką, gdzie największą przyjemnością była jazda sankami z górki. Wokół płotków rosły roślinki, niektórych nazw nie poznałam. Była pokrzywa biała i parząca, jaskółcze ziele, babka lancetowa, mlecz żółty, późniejsze dmuchawce, szczaw, boży chlebek, serduszka maleńkie, które też próbowałyśmy – to była prawdziwa ekologia. Między blokami a łąką wisiała lampka na przewodzie elektrycznym. Wieczorem świeciła, a podczas wiatru żarówka się kiwała, rozjaśniając całe podwórko. Jako dziecko miałam dobrą spostrzegawczość i pamięć wzrokową. Pamiętam z nazwisk i wyglądu pierwszych sąsiadów, którzy zamieszkiwali przed nami po wojnie a później się wyprowadzili. Wszyscy twierdzili, że są z Łodzi, Warszawy, jedni przed drugimi uciekali i wyjeżdżali – byli nieufni. Ci z Łodzi mieli sklepiki na Złotym Rogu – był tam sklep spożywczy, warzywny.
Pamiętam: Pan, który zamieszkał przed nami w latach1945–1946 w naszym mieszkaniu, był wojskowym. Zgromadził dużo obrazów w pozłacanych ramach, były też inne rzeczy, które zabrał i wyprowadził się do Słupska. Niektórzy lokatorzy w tych latach, zajmowali po dwa lokale mieszkalne, widocznie rezerwowali je dla swoich rodzin. Na piętrze mieszkali państwo B. Szybko się jednak wyprowadzili, gdy milicja zajęła się dochodzeniem w sprawie włamań do piwnic i znikającymi żarówkami z klatki schodowej.
Na parterze 1/1 mieszkali sympatyczni państwo Milińscy z córeczką Izą i psem bokserem Rolfem. Ten pan miał hobby – hodował gołębie w pokojowym kredensie. Wyjechali do Warszawy, zaś pożegnanie było smutne. W środkowym mieszkaniu 2/3 mieszkali państwo Mierniccy z babcią i synem Wojtkiem. Czuli się tu niepewnie, tak jakby kogoś lub czegoś się bali. W końcu wyjechali. Potem wprowadzili się następni: państwo Aftanasowie, Dąbrowscy, Stanisławczykowie, Dołowiczowie, Bogutynowie. Sąsiedzi byli różni, jedni spokojni, drudzy kłótliwi i złośliwi. Pan Aleksander – kawaler brunet, ożenił się z panią Zosią i miał czwórkę dzieci: Tadzia, Henia, Romka i Tereskę. Pani Zosia była krawcową, szyła sukienki sąsiadkom, kolorowe szmatki podrzucała dziewczynkom, które bawiły się lalkami. Ośmielam się wspomnieć i wymienić z szacunkiem nazwisko państwa Bogutynów. Oni bardzo polubili mojego brata Mariana, który jako dziecko, często u nich przebywał. Ci państwo – Aniela, Marian i Mirosława (ich córka), zamieszkali na parterze 1/3. Pani Aniela poważna, dostojna, mgr pedagog, psycholog i metodyk wychowania przedszkolnego. Uczyła od 1948 roku, początkowo w Seminarium Nauczycielskim LWP (3 letnie), potem LWP (4 letnie) i LPWP (5 letnie) i na SN – była też kierownikiem praktyk pedagogicznych wychowania przedszkolnego. Zapisała mnie i siostrę w 1948 roku do Przedszkola Ćwiczeń, które mieściło się w gmachu Liceum Pedagogicznego (koło sali kinowej). Na parterze kształciły się przyszłe wychowawczynie przedszkoli. Był to rok 1948 – 1949. Jako pedagog obserwowała dzieci na podwórku i o każdym miała wyrobioną opinię. Ze stoickim spokojem tłumaczyła: „Nie należy dzieci karać, życie samo ukarze i uczy...”. Pan Marian Bogutyn, wysoki mężczyzna, charakterystyczny z wyglądu, miał łysinę – w tych czasach był na indeksie, bo służył w wojsku Andersa i AK. Pokazywał nam zdjęcia z Monte Casino oraz z Iraku. Nie pracował, toteż nudził się. Często, odwiedzał sąsiadów, chciał być użyteczny. Dzieci i mieszkania przypilnował, lekcje z dziećmi odrabiał, książki wypożyczał do czytania. Chciał dzieci nauczyć płynnego czytania z książki J. Spyri pt.: „Kornelia” i matematyki, ale to mu się nie udało. Ich córka Mirka, jedynaczka – mądra i ładna umiała się pięknie śmiać. Gdy była studentką, moją siostrę Elę, często zabierała na spacery do znajomych. Nieraz bywało, że z rodzicami spędzali wspólnie wigilię Bożego Narodzenia. To była niepowtarzalna atmosfera. Pani Aniela przygotowywała potrawy wschodnie (kutię i makiełki). Każdy z sąsiadów miał swoje tradycje i niezapomniane potrawy na stworzenie nastroju świątecznego.
Wdowa Pani Regina A. miała trójkę dzieci. Bardzo trudno było utrzymać rodzinę i wykształcić córki Irenę i Olę. Pan Dąbrowski często się do dzieci uśmiechał i miał takie piękne zadbane zęby – przewoził chłopców samochodem, które na tę okazję wyczekiwały – to była prawdziwa frajda. Pewnego popołudnia przywiózł sobie na motorze młodziutką panią Tereskę z długim warkoczem, ożenił się i wszystko się skończyło.
Pod numerem 1/6 mieszkała pani Maria Dołowicz – pracowała w służbie zdrowia. Córka tych państwa była lekarzem internistą – to pani Alina Listopad, która wyjechała z córkami do Wrocławia. Pani Maria miała duszę artystyczną – malowała obrazy, wykonywała różne przedmioty jak: laleczki, maseczki i buty. Pani A. Listopad często przyjeżdżała do Lęborka na groby swoich rodziców – odwiedzała ul. Orlińskiego i sąsiadów – zatrzymywała się u nas na nocleg i gościnę. Bywali też inni goście, drzwi zawsze były otwarte. Mamusia była bardzo gościnna, przyjazna i uczynna. W drugim wejściu 1a mieszkała pani Genia Mazur i jej córki: Irena, Janeczka i Alina – szczera, dzieliła się wszystkim co miała. Latem przygotowała lody śmietankowe dla dzieci z podwórka, co dla łasuchów było wyjątkowym przysmakiem. Przed świętami wędziliśmy wspólnie na podwórku w beczce mięso i kiełbasy. Jej mąż wypożyczał rower chłopcom na wycieczki i przynosił obręcze z rowerów do zabaw w koło. Państwo Morowieccy byli bezdzietni – on żartowniś, ślusarz w Lęborku jedyny, który potrafił otwierać sejfy i kasy pancerne. Miał własny warsztat ślusarski przy ul. Curie Skłodowskiej. Pani Lucyna Morowiecka, zaś zgrabna i modnisia. Mieli psa wilczura Norę – to było wierne psisko.
Na piętrze mieszkali Państwo Kozłowscy – dumni ze swoich synów wojskowych oficerów, Hieronima i Juliusza oraz Joli (nauczycielki). Państwo Ziemiańscy mieszkali z nami przez ścianę, dystyngowani i kulturalni. Latem rodzina przyjeżdżała z Wrocławia do dziadków. Podczas wakacji, rodziny się odwiedzały i przyjeżdżali wypocząć nad morzem z Warszawy, Poznania, Jędrzejowa. Małżeństwo Kowalscy ciągle wędrowali – nazywali ich wędrowniczkami. Byli też sąsiedzi o dwóch podobnych nazwiskach na „O”. Jedną z nich nazywali Omegą, paradowała w atłasowym, zielonym szlafroku po chodniku i koło śmietnika – wyjechała do stolicy.
Mieszkała pani o nazwisku jak drzewo na „K”– ona nieduża drobinka, tłumaczyła mi teksty z języka rosyjskiego, bardzo uzdolniona manualnie. Jej córka Natasza miała wplecione w warkocz duże czerwone kokardy. Jej siostrę natomiast, Bożenkę o blond włosach, nazywali panią Pikusiową, bo miała pieski i kotki. Dzieci jej często dokuczały. Z wykształcenia była biologiem, znała się na farmacji i łacińskich nazwach roślin. Zakładała wspólnie z panią Rückeman akwaria w Liceum Pedagogicznym. Musiała doznać wiele krzywd i cierpień w czasie wojny, to też miała swoje tajemnice. Zresztą kto tych tajemnic nie miał. Marnie skończyła, ale nie na naszej ulicy. Z Izraela pewne osoby dopytywały się o grób tej pani Boginiec. Na ul. Orlińskiego mieszkali – milicjanci, ubowcy, „gumowe ucha” i „niepewni” – inteligencja i robotnicy – wszyscy się szanowali i żyli w zgodzie. Społeczeństwo się wymieszało ze Wschodu, Kresów, Zachodu, Kaszub, autochtoni itp.
Pewnego dnia na podwórku stanął płot na wzór Pawlaka i Kargula – zastanawiano się więc po co? I kto ogrodził wzdłuż podwórka. Okazało się, że to dwóch panów, aby poszerzyć fermę dla kur i powstało podwórko z kurzymi odchodami. Stawiano okropne chlewiki, szopki, kurniki, klatki. Między chlewikami spacerowały szczury oraz unosił się przerażający fetor świński. Od roku 1949 powiększyła się nasza rodzinka o dwie istotki: brata Mariana i siostrzyczkę Magdzię. Przybywało coraz więcej dzieci na podwórku. Była Renia ze złocistymi włoskami, Kazia i Piotruś Czapp, gromadka u państwa Łużyńskich: Andrzej, Gienek, Sabina, Dorcia, Ziula, Witek. Także u Kolejarzy czwórka. Był Januszek upośledzony, Andrzej Franczak – czarniutki, malutki, grzeczny (zmarł mając 7 lat). Jego siostra Marylka i Adaś. U Kłosów: Halinka i Andrzej. Z okna często wyglądała Irenka z warkoczykami, w które wpięte były zapinki w biedronki.
Zosia Lechończak miała pomysły – zdolna organizowała teatrzyk podwórkowy, były śpiewy, deklamacje wierszyków, zabawy zręcznościowe – gry w piłkę, hula-hop, klasy, itp. I zabawy twórcze – w dom, szkołę, zabawy z lalkami. Na tyłach Domu Starców zbierałyśmy kolorowe szkiełka, koraliczki i znajdowałyśmy nieraz w gruzach fragmenty rozbitych figurek porcelanowych. Chowałyśmy te skarby w pudełkach po papierosach, które dostarczał nam pan Bogutyn. Mamusie uczyły dziewczynki haftować i robótek na drutach. Dzieci się nie nudziły, latem gromadką chodziły do lasu na jagody. Starsze rodzeństwo względem młodszych było opiekuńcze. Jednak także były obowiązki takie jak: pomoc w pracach domowych, stanie w kolejkach po chleb i mięso, chodzenie z bańką po mleko i maślankę do sklepu pani Czarkowskiej.
W latach 50-tych były kartki żywnościowe na tłuszcze (olej). Pamiętam sklep na Złotym Rogu i sklep spożywczy pani Gołąbkowej, w tych sklepach kupowaliśmy produkty. W niedzielę rodzinnie chodzono do kościoła, odświętnie ubrani, dzieci z przodu, rodzice z tyłu. Codziennie mijaliśmy żywopłot na ul Buczka – siadały tam wróbelki, w głębi stała duża stodoła – obiekt należał do państwa Mackiewiczów, dzisiaj stoją tam domy jednorodzinne. W sąsiedztwie ul. Orlińskiego były gospodarstwa państwa Kaliszów, Parasów, Kiedrowskich, pana Gintera. Z podwórka zniknęły drewniane belki, gdzie wysiadywały sąsiadki, były schodki, śmiechy i ploteczki, nie umknęło nic ciekawego: „kto z rana szedł do pracy? Do kogo goście przyjechali? Kto spodziewa się dziecka? Kto zdał do następnej klasy? Lub komu miał wyrosnąć kaktus na dłoni?”. Podwórko odwiedzali czasem chłopcy - wandale – rysowali graffiti kasztanami, świńskie obrazki. Zniszczone zostały dzwonki, lampa potłuczona kamykami z procy, ginęły papierosy z pokoiku pana Mariana B. oraz mosiężne klamki. Obraz OAZY się zmienił, także przez nadbudówki i pożar.
Lata płynęły, dzieci wyrosły, wykształciły się, zdobyły zawody, założyły swoje rodziny. Niektórzy wyjechali z Lęborka i z Polski. Z czasem zniknęły topole, kwieciste łąki, ogródki, pralnie i pokoiki. Wprowadzili się nowi sąsiedzi. Były chrzciny, wesela, pogrzeby, staraliśmy się odprowadzać sąsiadów i znajomych na miejsce spoczynku.
Smutno się jakoś zrobiło, krajobraz z lat dziecięcych się zmienił. Na kwiecistych łąkach powstały domki jednorodzinne, działki odgrodzone od siebie, rowy zaśmiecone, drogi inne i nowe nazwy ulic. Dzieci z podwórka zostały babciami, dziadkami. Ach, jak ten świat się zmienia, obrazy i wspomnienia z dzieciństwa pozostały. Na tej ulicy Orlińskiego, spotkało mnie mnóstwo wspaniałych zdarzeń, zawsze mogłam spotkać życzliwe i pomocne osoby.
Gościnnie odwiedzam mój dom rodzinny 1/4 i podziwiam jak dzięki wspólnotom mieszkaniowym, bloki wyremontowano, ocieplono, są kolorowe i oświetlone, chodniki i ulica wyłożone kostką. I mówi się: idę na Orlińskiego, co tam na Orlińskiego? a to Ci z Orlińskiego, i tak pozostanie.
Małgorzata Miotk Cieśla